"Moje kwiatki" [80]
[001] Wracałem z katechizacji z
liceum w Łodzi (1996). Rozmawiałem z uczennicami czekającymi
na tramwaj. Za roześmianymi twarzami zobaczyłem twarz
nieznajomej bardzo smutnej dziewczyny. Miała łzy w oczach.
Usłyszałem wewnętrzny głos: „Podejdź do niej”.
Pomyślałem, że to głupie podejść do nieznanej osoby i
spytać: co słychać. Kiedy moje uczennice wsiadły do tramwaju,
musiałem podjąć szybką decyzję. Podszedłem i spytałem:
„Czy mogę ci w czymś pomóc?” Spojrzała mi głęboko w oczy i powiedziała szeptem: „Nie wiem”. Po policzkach
popłynęły łzy. „Chcesz porozmawiać?” - spytałem.
„Tak” - odparła. Poszliśmy do domu parafialnego i
wyspowiadała się. Była to bardzo długa spowiedź. Trwała
pięć godzin. Oczywiście nie ja dyktowałem jej długość.
Nigdy jej już później nie widziałem, ale cieszę się, że
Bóg posłużył się mną w ofiarowania komuś Nadziei.
[002] Mam znajomego alkoholika.
Czasem widzę go z daleka i kiwniemy do siebie rękoma, a czasem
porozmawiamy. To dziwne, ale lubię go. W odróżnieniu od innych
pijaczków, których widuję, ten jest inny. Jest ze mną bardzo
szczery. Powiedział kiedyś, że zagubił się w życiu i trudno
mu wydostać się ze szponów alkoholizmu. Chciałby być wolny,
ale nie może nic zrobić. Nie wstydzę się z nim rozmawiać na
ulicy o jego problemach. On również nawet, gdy jest w
towarzystwie kolegów, a nawet po drugiej stronie ulicy krzyczy:
„Witaj Piotrze”. Ja mu odpowiadam: „Dzień dobry Panie
Bogdanie”. Wyczuwam, że jest to z natury dobry człowiek,
któremu trzeba podać dłoń. (1998)
[003] Gdy katechizowałem w
przedszkolu szpitalnym w łódzkich Łagiewnikach, dzieci
zwracały się do mnie: „wujku”. Pewnego dnia, gdy
opowiadałem im o Bogu, weszła na chwilę wychowawczyni i
spytała mnie o coś zwracając się do mnie: „ojcze
Piotrze”. Po wyjściu „pani”, na którą z kolei dzieci
mówiły: „ciocia”, spytały: „Wujku, a dlaczego ciocia
powiedziała na ciebie: „ojcze”? Trudno mi było tłumaczyć
im dokładnie, więc powiedziałem im: „Nie mam swoich
własnych dzieci, ale jestem ojcem wszystkich ludzi, którym
opowiadam o Bogu, a w ich sercach rodzi się Jezus.”
Zapanowała cisza. Pewna dziewczynka powiedziała: „To znaczy,
że jesteś również naszym tatusiem?”. Poprawiłem ją: „ojcem”. „Aha!” Wszystkie rzuciły się na mnie z
okrzykiem: „tatuś!”. Poczułem się wtedy szczęśliwym
ojczulkiem.(1994)
[004] Również w tym samym
przedszkolu pewien chłopiec zwrócił się do mnie: „Proszę
Pana Jezusa!” Objaśniłem mu, że ja nie jestem Panem Jezusem,
ale tylko jego sługą. Nie wiem na ile to dotarło do nich, bo
później usłyszałem, że jakieś dziecko chwaliło się mamie:
„Mamo! A u nas był Pan Jezus w okularach i grał na
gitarze”. Uśmiałem się bardzo, ale później szczerze
zastanawiałem się nad tym: czy ja ludziom przybliżam Jezusa
czy, aby przypadkiem go nie zasłaniam. Do dziś nie jestem
pewien. Może za dużo jest w tym mojego „widzimisię”?
(1994)
[005] Kiedy miałem około 11 lat
mama wysłała mnie do piwnicy po weki. Okazało się, że ktoś
wykręcił żarówkę. Było strasznie ciemno. Bałem się bardzo
i wtedy zacząłem śpiewać głośno Psalm 23: „PAN jest moim
Pasterzem niczego mi nie braknie...” Nie słyszałem nic innego
jak tylko mój głos. Szczególnej odwagi dodał mi wers 4
Psalmu, który mówi: „Chociażbym przechodził przez ciemną
dolinę, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną....” PAN
dodał mi wtedy odwagi. Piętnaście lat później broniłem
pracy magisterskiej na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie.
Przedmiotem pracy był Psalm 23. Zdałem na 5. (1978 i 1993)
[006] Szedłem kiedyś z gitarą na
ramieniu do szkoły podstawowej nr 113 w Łodzi na katechezę. Po
drugiej stronie ulicy Krasickiego stało kilku mężczyzn pijąc
alkohol. Usłyszałem głos: „Ej ty czarny [s.....] zagraj nam
coś”. Zrobiło mi się przykro. Odpowiedziałem, że teraz nie
mam czasu gdyż śpieszę się do szkoły, ale później, gdy
będę wracał - zagram. Kiedy wracałem znów - stali. Podszedłem i
zapytałem: - Którą piosenkę panom zagrać?. - Zna ksiądz
„Siedem dziewcząt z Albatrosu tyś jedyna? - Znam.
Wyciągnąłem z pokrowca gitarę i zagrałem. Nie pamiętałem
dokładnie słów, ale jakoś wyszło. Jeden z nich wyjął
butelkę z wódką i nalał do szklanki mówiąc: - Równy z
księdza gość. To dla księdza. Odpowiedziałem, że mam
jeszcze dziś lekcje i nie mogę, ale doceniam gościnność.
Przeprosili ze te ostre słowa pod moim adresem, które
powiedzieli przedtem, gdy szedłem do szkoły. Podaliśmy sobie
ręce. Od tej pory pozdrawiamy się na ulicy, a zdarza się, że
zamienimy kilka słów. (Październik 1995)
[007] Nagrywając kasetę zespołu
seminaryjnego „Pokój i dobro” mieliśmy do dyspozycji w
studiu PR w Krakowie jedynie trzy noce od godziny 18 do 6:00.
Pierwszej nocy nagrywaliśmy muzykę, a następnej wokal. Byłem
zmęczony, ale i bardzo dumny. Porównywałem się w myślach z
„gwiazdorami muzyki” i zastanawiałem się, jaka atmosfera
panowała w studiu, w którym oni kiedyś nagrywali. Bóg
również tej nocy chciał mi coś powiedzieć. Słuchawki na
uszach, przygrywka nagranej wcześniej muzyki i mój śpiew:
„Godzien, o godzien jest nasz Pan...” Realizator nagrania
kilkanaście razy przerywał śpiewany przeze mnie wstęp.
Dokładnie po tych słowach: „Godzien, o godzien jest nasz
Pan...” Zawsze coś nie było tak. Czasem mówił, co należy
poprawić, a czasem prosił po prostu bym zaśpiewał jeszcze
raz. W pewnym momencie zastanowiłem się przez chwilę, o czym
to ja właściwie śpiewam i czyją tak naprawdę chwałę
wyśpiewuję: swoją, czy Bożą. Powiedziałem wówczas Jezusowi
w swoim sercu: „To na Twoją chwałę Panie, bo tylko Ty
jesteś godzien wszelkiej chwały, nie ja”. Zaraz potem
spróbowałem jeszcze raz i nikt mi już nie przerywał do końca
i tak zostało na kasecie. (Listopad 1989)
[008] Zapłakana mama pewnego
chłopca z trzeciej klasy, którego uczyłem religii przyszła do
mnie pewnego poranka z prośbą o pomoc. Zmarł jego tato, a ona
nie wiedziała jak dziecku o tym powiedzieć. Prosiła, abym był
obecny przy tej poważnej rozmowie. Kiedy usiedliśmy na fotelach
w ich mieszkaniu, Tomek siedział po turecku na dywanie. Był
uśmiechnięty i bardzo zadowolony z mojej wizyty. Miał
nadzieję, że zaraz pogramy w grę telewizyjną jak to było
ostatnio. Odezwałem się: „Tomku! Mama chce ci coś ważnego
powiedzieć.” Spojrzał na mamę, która odezwała się:
„Twój tato odszedł z tego świata”. Zrobił się zielony i
sprawiał wrażenie, że zaraz zemdleje. Mama otworzyła okno, a
ja dobiegłem do niego, aby nie upadł. Przez najbliższą
godzinę siedział nieruchomo z wielkimi „szklanymi” oczyma
wpatrzonymi w jeden punkt. Czasem poleciała łza, której nie
ocierał. Nic nie mówił, nie szlochał, po prostu milczał.
Jego mama naprzemian ze mną wyjaśniała czym jest śmierć i
życie. Próbowaliśmy go pocieszyć, ale nasze słowa były
nieskuteczne. Zmęczyłem się mówieniem. Postanowiłem jak on
zamilknąć i po prostu towarzyszyć mu. W tym czasie modliłem
się za niego i za jego zmarłego tatę. Doświadczyłem, czym
jest dar obecności z drugą osobą w cierpieniu. (5 marca 1999)
[009] Podczas kazań często
opowiadam różne historie. Część z nich to moje osobiste
przeżycia i doświadczenia Boga. Wiem, że one bardziej
przemawiają niż „suchy” przekaz wiedzy. Dziś bardziej
potrzeba ludziom świadków niż mówców. Staram się być z
słuchaczami szczery. Jeśli do czegoś jeszcze nie dorastam, to nie
mówię o tym lub mówię im szczerze, że to kazanie mówię
również do siebie, ponieważ nie dorastam do tych słów nauki
naszego Pana. Nie głoszę swojej nauki lub nauki Bożej
stosowanej wybiórczo, ale uważam, że jeśli powiem, iż to,
czego nauczał Jezus i podaje nauka Kościoła jest prawdą, bo
sam tego doświadczyłem lub ludzie, których spotkałem, to
będzie to bardziej autentyczne. Niekiedy są i opowiadania
zmyślone lub podane w formie bajki. Jest to metoda Jezusa,
który często mówił do ludzi sobie współczesnych w
przypowieściach, czyli konkretnych sytuacjach ilustrujących w
sposób prosty prawdy Boże. "Kiedyś, ktoś" powiedział do mnie chcąc mnie
ośmieszyć: „No Piotrek, ty mówiąc kazanie opowiadasz o
Jezusie tak jakbyś przed chwilą się z Nim widział”.
Odpowiedziałem, że ja widzę się z Jezusem. Widzę Go oczyma
mojej wiary. Powiedział ów człowiek do mnie szeptem: „Nie mów tego nikomu, bo
wiesz, wezmą cię do szpitala dla psycholi”. Pomyślałem
sobie:, „Jeśli ty człowieku nie widzisz Jezusa oczyma swojej
wiary, to szczerze ci współczuję”. Dziękuję Bogu,
że mimo moich słabości i wad daje mi łaskę wiary.
[010] Zmęczony po roku intensywnej
pracy duszpasterskiej prowadzę zwykle różne tzw. „akcje
wakacyjne”. Nie lubię tej nazwy, ale niech już tak zostanie.
W tym roku również prowadziłem „Wakacje z Bogiem” w
Kołobrzegu dla dzieci z „Małego Chóru Wielkich Serc”
(1-13.07.1999) oraz „Oazę” rekolekcyjną dla młodzieży
(14-31.07.1999). Co roku powtarzam sobie, że to już chyba
ostatni raz, bo mam już dosyć. Później jednak, gdy
podsumowuję wakacje i rozważam na temat tego dobra, które się
dokonało szkoda mi tego zostawić. Podczas „Oazy” przyszedł
do spowiedzi człowiek z wioski, w której się odbywała
„Oaza” i powiedział, że słysząc naszą modlitwę i śpiew
postanowił wrócić do Boga. Odczuł nieopisaną bliskość
Boga, której nigdy przedtem nie doświadczył. Nie był u
spowiedzi dokładnie 30 lat. Sakrament bierzmowania i
małżeństwa również przyjął bez spowiedzi, nie mówiąc o
wielu Komuniach Św. przyjętych w grzechu. Pomyślałem sobie:
„Panie Jezu! Jeśli choćby dla tego jednego człowieka
przysłałeś nas tutaj, to naprawdę warto”. Na tych
rekolekcjach dokonało się o wiele więcej dobra i wielu ludzi
Jezus poodnajdywał i przygarnął do serca. Było wiele łez
bólu i radości. Ludzie się nawracali. Wychodziło wiele spraw
i zranień, których powodem są chore relacje i tragedie
rodzinne. Podczas „Wakacji z Bogiem” w Kołobrzegu natomiast
starałem się w oparciu o przygotowane wcześniej materiały
formować dzieci do przyjaźni i odpowiedzialności za ich
własne życie duchowe. Codzienny rachunek sumienia, nowe
postanowienia i samoocena. Zaskakiwał mnie czasem najmłodszy
uczestnik naszych kolonii. Sześcioletni Artur, który tak
naprawdę miał wcale z nami nie jechać ze względu na wiek,
zaskakiwał mnie swoimi pytaniami. Musiałem czasem się nieźle
nagłowić, aby mu wytłumaczyć w sposób bardzo prosty
niektóre trudne dla dzieci prawdy. Pytał na przykład: „...A
co to znaczy ‘Godne to i sprawiedliwe’?” lub „Co to
znaczy ‘zbawienne’?” Myślę, że był on moim formatorem i
zmuszał mnie do zastanowienia się nad czymś, co funkcjonowało
we mnie jedynie jako „pojęcie”, zwykłe
„sformułowanie”, lub „powiedzenie”. Dziękuję Bogu za
tych młodych ludzi i dzieciaki, którym mogłem coś dać, ale
od których również dużo otrzymałem. Chwała Panu!
[011] Największy komplement jaki
usłyszałem jako duszpasterz to ten, gdy pewna kobieta
powiedziała mi w Stanach (1997): „Ojcze Piotrze nie wiem, co
się dzieje, ale gdy patrzę na Ojca to chcę być lepsza”.
Chciałbym bardzo, aby moje życie pociągało innych do dobra.
Nie jest to łatwe.
[012] Czasem się zastanawiam jak
to się dzieje, że Bóg ma do mnie tyle cierpliwości. Gdybym ja
był na Jego miejscu, chyba bym już nie wytrzymał. Tyle
spowiedzi, tyle obietnic, tyle wielkich słów, a skutek mizerny.
Chyba jestem trochę podobny do mojego patrona: Piotra apostoła.
Trzy razy wyznał Jezusowi miłość i później trzy razy się
go wyparł. Jeśli chodzi o mnie to chyba więcej niż trzy razy
wyznawałem Mu swoją miłość i dużo więcej niż trzy razy
wypierałem się Go przez moje grzechy. A jednak baaaaaaaardzo Go
kocham i nie jest mi dobrze, gdy zaniedbuję się w mojej
wierności. (2000)
[013] Pamiętam, że będąc
nastolatkiem zakochanym w duchowości św. Franciszka z Asyżu,
postanowiłem sobie, że gdy zobaczę motyla to będę mówił:
„Chwała Panu!” Kiedyś biegałem po łące jak mały
dzieciak, a było tam mnóstwo motyli i powtarzałem dziesiątki
razy: „Chwała Panu! Chwała Panu!”... Do dziś siedzi to we
mnie. Choć czasem wydaje mi się to trochę infantylne, to
powtarzam widząc motyla „Chwała Panu!”.(1984)
[014] Gdy miałem lecieć do
Stanów do pracy w polskiej parafii w Bostonie i zamawiałem
bilet w Brytyjskiej Linii Lotniczej, powiadomiono mnie, że
jedyny wolny termin w najbliższym czasie to 13 wrzesień, w
piątek. Większość moich przyjaciół i rodzina odradzała mi
ten termin uważając go za pechowy. „Na pewno będzie
katastrofa lotnicza. Wpadniesz do oceanu i zjedzą cię
rekiny.” Staram się w moim życiu walczyć z przesądami i
zabobonami. Postanowiłem, że polecę dokładnie w tym wolnym
terminie, na świadectwo przeciw przesądom. W samolocie
odczułem szczególną Bożą opiekę. gdy siedziałem między
muzykiem gitarzystą i księdzem amerykańskim z Kalifornii.
[015] Podczas przesiadki w Londynie
w drodze do Stanów, zauważyłem, że jakiś człowiek rozwija
dywanik, staje na nim na boso, podnosi ręce i się modli.
Pomyślałem, że to doskonała okazja, aby wyjąć brewiarz i
również pomodlić się. Mam nadzieję, że rozmawialiśmy z tym
samym Bogiem.(1996).
[016] 17 października 2000 po
koncercie prowadzonego przeze mnie chórku dziecięcego
("Mały Chór Wielkich Serc") podeszła do mnie młoda
kobieta i powiedziała, że przypominam jej pierwszego
katechetę, niesamowitego człowieka. "Kto to był?"
- spytałem. Odpowiedziała, że ojciec Bruno Pawłowicz. To
już kolejny raz ktoś wspomina tego nieżyjącego kapłana. Znam
też kobietę, która ma jego fotografie i kasety magnetofonowe z
nagraniami jego kazań. W jej pokoju wisi na ścianie w ramce
zdjęcie o. Brunona. Mówiła, że modli się do Boga za Jego
wstawiennictwem i on jej pomaga. Została napisana książka
przez Aleksandrę Słowik o ojcu Brunonie krajowym duszpasterzu
niewidomych pt.: "Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu -
Bruno Zygmunt Pawłowicz 1942-1987" (Niepokalanów 1995).
Zacząłem czytać tę książkę i przypomina mi się
opowiadanie o starym królu, który miał rozstrzygnąć, który
z jego trzech synów będzie jego następcą. Kazał im przejść
przez królestwo i zostawiać ślady. Czyje z tych śladów
będą najwyraźniejsze ten zostanie zwycięzcą. Dwaj z jego
synów zostawiali starannie mocne ślady materialne z kamieni,
drzewa, sznurka... Natomiast najmłodszy pomagał ludziom,
rozmawiał z nimi, uczestniczył w ich życiu. Okazało się, że
ślady materialne zniszczyła ulewa i wiatr, a stary król
odnalazł ślady najmłodszego syna, które ów zostawił w
sercach ludzkich. Myślę, że ta opowieść pasuje do ojca
Brunona. On nie zbudował żadnego kościoła zewnętrznego, ani
nie zostawił żadnej trwałej, materialnej pamiątki. A jednak
jego praca i dobro jest obecne w sercach wielu ludzi w parafii na
Rzgowskiej w Łodzi i w Gdyni i pewnie w innych miejscowościach.
Pocieszające jest dla mnie to, że ojciec Bruno nie był
człowiekiem silnym psychicznie. Był wrażliwy i w związku z
tym łatwiej go było zranić. A jednak mimo przeciwności
realizował swoje wewnętrzne powołanie. Chciałbym przejść
przez moje życie zostawiając ślady w sercach i umysłach
ludzi.
[017] Podczas tegorocznych ferii
zimowych zdarzył mi się niesamowity przypadek. Po okresie
kolędowym, gdy codziennie trzeba było odwiedzić około 20-30
mieszkań, spotkać się z różnymi problemami ludzi bardziej
lub mniej wierzącymi (czasem pretensjonalnie nastawionych do
Boga i Kościoła) - udało się wyjechać na 6 dni urlopu.
Chciałem się odświeżyć duchowo. Zaszyć się gdzieś z dala
od ludzi, na pustkowiu. Wybrałem małą wioskę na Półwyspie
Helskim - Kuźnice. Kiedy siedziałem w rozpędzonym pociągu
czułem jak oddalam się od codziennych problemów i
obowiązków. Zastanawiałem się czy wszystko wziąłem. Nagle
uświadomiłem sobie, że [wstyd się przyznać] zapomniałem
się wyspowiadać na ten czas "osobistych rekolekcji".
Przesiadkę miałem w Gdyni. Do odjazdu drugiego pociągu
zostało około pół godziny. Pobiegłem do najbliższego
kościoła i dowiedziałem się, że księża będą dostępni
dopiero za godzinę. Nie dałem za wygraną. Pan kościelny
początkowo nie chciał mi pomóc, ale w końcu zareagował na
moją prośbę, gdy się przedstawiłem i powiedziałem, że mam
bardzo ważną sprawę do proboszcza. Udało się, proboszcz ku
mojemu zdziwieniu nie denerwował się, że przychodzę nie w
porę, a nawet ucieszył się i powiedział, że też chce się u
mnie wyspowiadać. Oczywiście się zgodziłem, ale na
dobiegnięcie do pociągu miałem tylko 3 minuty. Po drodze jak
na złość: czerwone światło, mały tłok... Kiedy biegłem
powiedziałem do Boga: "Panie zrób coś! Wiesz, że to nie
moja wina, że się spóźniłem. A może nieroztropnym było
odejście od ustalonego planu?". Spojrzałem na zegarek -
już minął czas odjazdu pociągu. Spytałem jakiegoś
napotkanego pracownika PKP i powiedział, że odjazd pociągu
będzie opóźniony: "Ktoś podpalił jeden wagon".
Pomyślałem sobie: "Panie czy to twoja sprawka? Zrobiłeś
to dla mnie, abym zdążył i aby mi pokazać jak bardzo
popierasz moje pojednanie z Tobą?" Przeszedłem obok
odczepionego od innych, buchającego płomieniami wagonu,
wsiadłem i pojechałem "na pustelnie" z oczyszczoną
duszą. Nie wiem czy to rzeczywiście Boże działanie, ale na
pewno dla mnie był to znak Opatrzności Bożej". Pan mnie
niekiedy zaskakuje swoim działaniem i za to właśnie Go kocham.
(5.02.2001)
[018] Dzieci w przedszkolu, w którym uczę
religii schowały mi moje buty. Powiedziały: "Chcieliśmy wujku żebyś
jeszcze z nami został". Czyż to nie jest piękne? (22.01.2002)
[019] 4 lutego 2002 miałem operację na
przepuklinę z pewnymi komplikacjami. Był to mój pierwszy zabieg chirurgiczny i pytałem tych, którzy
przeżyli coś podobnego jak to jest. Jak się człowiek czuje. Każdy mówił
mi coś innego. Dziś po tej operacji jestem już bogatszy w doświadczenie.
Doświadczyłem kolejny raz w moim życiu bólu. Okazuje się, że nie da się
go opowiedzieć. Można go tylko doświadczyć. Każdy człowiek inaczej reaguje
na ból i w związku z tym czuje się osamotniony. Kto go może zrozumieć? Ten
kto coś podobnego przeżył. Czułem wsparcie Jezusa, który też cierpiał i
był przy mnie kiedy mnie bolało. Czułem jakby cierpiał razem ze mną. Dzięki
Ci za to Panie.
[020] Gdy byłem na "Oazie" w 1982 (rekolekcjach wakacyjnych dla młodzieży), podpisałem deklarację abstynencką
"Krucjaty Wyzwolenia Człowieka". Postanowiłem, że do końca życia
nie będę pił alkoholu i palił papierosów. Dlaczego to zrobiłem? Bo w mojej
rodzinie bliskiej i dalszej było zbyt dużo tragedii związanych z nadużywaniem
alkoholu. Moje słowa i prośby były bezskuteczne. Ta abstynencja jest moim
protestem i ofiarą za nich. Poza tym, wiele dzieci i młodzieży ma zmarnowane
życie przez ten straszny nałóg. Chcę być z nimi. Kilka razy się również
zdarzyło, że podczas uroczystości, na których był alkohol ktoś agresywnie
zmuszał do picia osobę uzależnioną, która podejmowała leczenie. Widziałem,
że osoba ta nie ma siły sprzeciwić się namowom. Gdy ja zdecydowanie odmawiałem,
osobie uzależnionej było łatwiej utrzymać trzeźwość. Chwała Panu!
[021] Czasem lubię wracać myślami do okresu
dzieciństwa. Szczególnie gdy odwiedzam miejsca gdzie się wychowałem. Pamiętam
jak pewnego dnia wraz z moją koleżanką Beatą mieszkającą cztery piętra wyżej
wpadliśmy na pomysł, aby sprzedawać kwiatki. Za naszym blokiem rosło żyto, a w
nim piękne chabry. Nazbieraliśmy kilka bukiecików, obwiązaliśmy kolorowymi
wstążkami i stanęliśmy przy bardzo uczęszczanym domu handlowym: "Pionier".
Niewiele zarobiliśmy, ale bardzo się cieszyliśmy z każdego grosza. Za pierwsze w
życiu zarobione pieniądze kupiliśmy sobie lody. Smakowały bardzo wyjątkowo.
Inaczej niż wtedy gdy kupiła mama lub tata. Miałem wtedy siedem lub osiem lat.
[022] Jednym z trzech ślubów, które składają
franciszkanie Bogu jest "ubóstwo". Niekiedy zastanawiam się czy używając
rzeczy bardzo dobrych nie łamię tego ślubu. Mam dobry komputer, dwie gitary
(akustyczną do szkoły i elektroakustyczną do kościoła), organy-keyboard,
nagłośnienie dla "MChWS", rower górski, aparat cyfrowy i trochę
książek. To mój "dobytek". Wiem, że używam tych przedmiotów w większości
do chwały Bożej lub rozwoju osobistego. A jednak wciąż mnie to niepokoi.
Staram się nie przywiązywać do tych rzeczy chociaż denerwuje mnie gdy ktoś
posługuje się nimi nieumiejętnie. To co uspokaja mnie w tym względzie, to
inny rodzaj ubóstwa. Ludzie powiadają, że "czas to pieniądz".
Wydaje mi się, że dzieląc się moim CZASEM z innymi, jestem człowiekiem
"ubogim" w znaczeniu założyciela naszego zakonu: św. Franciszka z
Asyżu. Zdarza się, że mój harmonogram pracy jest bardzo napięty. Jestem zmęczony
mnóstwem zajęć i spotkań, aż tu nagle przychodzi jeszcze ktoś i prosi o
rozmowę w pilnej sprawie. Chciałbym się nie zgodzić i powiedzieć, że cały
dzisiejszy dzień nie miałem chwili wytchnienia, ale gdzieś znajduję
jeszcze siłę, aby dać komuś mój czas (za darmo). Może Pan przyjmie
takie ubóstwo, a św. Franciszek się nie obrazi?
[023] Dziewięć lat temu w 1993 roku mój tata
miał operację serca. Właśnie jechałem do niego do szpitala, aby go odwiedzić
i przed kościołem św. Teresy w Łodzi podszedł do mnie pijany mężczyzna. Różnie
się kończą rozmowy z ludźmi nietrzeźwymi, którzy na strój duchowny
rozmaicie reagują. Niekiedy są bardzo wylewni i skłonni nawet całować po rękach,
a niekiedy przeklinają lub mogą uderzyć. Mając różne doświadczenia z
takich spotkań chciałem szybko urwać rozmowę. Człowiek ten nie dał za
wygraną. Wyjął z kieszeni sznurek i powiedział, że właśnie szedł się
powiesić. Mówił, że nie może sobie dać rady ze swoim nałogiem i jest wściekły
na siebie, że rani nawet swoich najbliższych. Ostatnio sprzedał złoty łańcuszek
z medalikiem, który kiedyś ofiarował swojej córce w dniu I Komunii Św. Płakał.
Weszliśmy do kruchty kościoła i rozmawialiśmy. Prosiłem go, żeby się nie
poddawał. Oddał mi sznurek, a ja obiecałem modlitwę. Było już za późno,
aby odwiedzić mojego własnego tatę w szpitalu, ale pomyślałem, że może
udało się pomóc jakiemuś innemu tacie. Wiem, że to Bóg mnie postawił na
drodze tego człowieka, aby dać mu choć trochę nadziei. Chwała Panu! /2002/
[024] Gdy miałem kilkanaście lat i spędzałem
moje wakacje na wsi skąd pochodził mój dziadek, brakowało mi często bliskości
kościoła. W domu w Łodzi mogłem nawet codziennie uczestniczyć we Mszy Św.
To było moje środowisko modlitwy w gronie przyjaciół: siostry zakrystianki,
księży i ministrantów, z którymi często po nabożeństwach graliśmy w
"Ping-ponga". Na wsi nie było tego. Msza Św. była w tygodniu tylko
jedna i to o godzinie, o której księdzu pasowało lub wcale jej nie było. Wówczas
zrobiłem sobie kapliczkę, którą umieściłem w środku małego lasku na drzewie. Przychodziłem tam i modliłem się. Czasem śpiewałem, a
czasem po prostu odpoczywałem. Później okazało się, że do tej kapliczki
przychodzą ludzie z wioski i po pracy przy żniwach modlą się. Zrobili tam
ławeczkę i przynosili kwiaty. Mówili: "te kaplickę zrobił ten co
poszedł za ksindza". Czasem musiałem wymieniać obrazki lub figurki bo się
niszczyły, ale miejsce modlitwy pozostawało niezmiennie to samo. Teraz gdy
wyjeżdżam na wieś odmawiam w tym miejscu czasem Nieszpory i również
odpoczywam. Chyba rozumiem św. Franciszka, któremu przyroda i jej piękno
przybliżały Boga.
[025] Gdy kwiaty nie są podlewane to więdną.
Tylko krótki czas utrzymują się przy życiu, a później umierają. Tak samo
jest ze mną, gdy zaniedbuję modlitwę. Na dłuższą metę jest niemożliwe
zachować miłość Bożą w sercu, podczas gdy modlitwa kuleje. Dziękuję Bogu
za muzykę i śpiew. Gdy gram i śpiewam o Bogu, a nikt z ludzi mnie nie słyszy,
czuję, że wewnętrznie się oczyszczam. Czuję, że moje serce jest pełne
kwiatów, które Pan podlewa i oświeca. Gdy zaniedbuję mój kontakt z Bogiem,
a mówię o Nim innym, to czuję się jak ususzony kwiat, który kiedyś był żywy,
a teraz jest tylko relikwią. Nie lubię sztucznych i suszonych kwiatów i
dlatego modlę się, aby nie zwiędnąć.
[026] Mój przełożony poprosił mnie kiedyś o zajęcie
się pewną rodziną Świadków Jehowy, którzy pragną wrócić do Kościoła
Katolickiego. Zastanawiałem się dlaczego zdecydowali się wrócić do Kościoła
i w nim ochrzcić swoje dzieci. Była to sześcioosobowa rodzina. Najstarsze
dziecko było jeszcze ochrzczone zanim przeszli do Świadków Jehowy. Miałem z
nimi spotkania przez około pół roku, dwa razy w tygodniu. Na początku byli
bardzo spięci, a dzieci trochę wystraszone. Moje spotkania z nimi nie
przypominały dyskusji ani wykładu. Starałem się dawać im świadectwo swojej
wiary. Niekiedy opowiadali jak na omawiane kwestie zapatrują się Świadkowie
Jehowy. Powoli zawiązywała się między nami więź przyjaźni. Polubiliśmy
się nawzajem. Zawsze przynosiłem na nasze spotkania gitarę i dużo śpiewaliśmy
co niesamowicie nas ożywiało. Przed niedzielnym spotkaniem uczestniczyli
zawsze we Mszy Św. dla dzieci, na której grałem na gitarze i mówiłem
kazanie. Najmłodsze ich dziecko, mały Michałek śpiewał najgłośniej z
wszystkich dzieci w kościele i rozbawiał wszystkich uczestników liturgii.
Robił to niesamowicie naturalnie, a jego twarz wyglądała na bardzo szczęśliwą.
Dowiedziałem się w końcu dlaczego postanowili wrócić do Kościoła. Powodem
była ich refleksja nad swoją rodziną: żadnych kontaktów z rodzicami,
odizolowanie od dawnych przyjaciół, dzieci nie miały żadnych świąt,
urodzin, imienin, nie wolno im było śpiewać kolęd, łamać się opłatkiem,
dostawać prezentów, nie mogli śpiewać Hymnu Państwowego, oddawać honorów
Godłu Państwowemu, dzieci nie mogły uczęszczać na religię w szkole jak ich
rówieśnicy, a gdyby któreś z dzieci zachorowało nie mogliby pozwolić na
transfuzję krwi. Sporo czasu w tygodniu musieli spędzać chodząc po domach w
celu nawracania innych zanim poświęcać dla swoich dzieci. Powoli zaczęło im
brakować czasu dla siebie nawzajem i przestawali się rozumieć. Po uroczystości
Chrztu, I Komunii Św. oraz wyznania wiary w naukę Kościoła Katolickiego odbyło
się w ich domu przyjęcie. Kiedy podeszła do mnie babcia dzieciaków, a mama
jednego a nich, powiedziała do mnie: "Dziś zbawienie zagościło w tym
domu. Odzyskałam dzieci i poznałam moje wnuki. Dziękuję ojcze Piotrze!"
Odpowiedziałem z radością w sercu: "Chwała Panu!"./1995-96/
[027] Jechałem pociągiem do Jarosławia w
odwiedziny do moich przyjaciół. Były wakacje. Jechałem po cywilnemu. Do
przedziału weszło dwóch żołnierzy. Nie miałem ochoty na rozmowę. Była
noc. Jeden z nich zaczął wypytywać delikatnie dokąd jadę, czy studiuję
itd. Nie miałem powodu by coś ukrywać więc przedstawiłem się, że jestem
kapłanem w zakonie franciszkańskim. Drugi poprosił mnie na korytarz pociągu.
Kiedy wyszliśmy zaczął płakać jak dziecko. Powiedział, że zgłosił się
na ochotnika na wojnę do Jugosławii. Dobrze płacili. Nie przypuszczał, że będzie
w taki sposób zabijał ludzi. Widział ich twarze w powiększeniu w celowniku.
Kiedy naciskał na spust karabinu wiedział, że nie mieli szans na przeżycie.
Pojechał tam dla pieniędzy dla żony i dzieci. Dziś wciąż widzi twarze tych
ludzi i wie, że to był jego życiowy błąd i nigdy już nie będzie normalnym
człowiekiem. Zaczął więcej pić, aby zagłuszyć w sobie wyrzuty sumienia.
Nie może spać po nocach. Ma koszmarne sny. Powiedział: "Kiedy wchodziłem
do tego pociągu nie wiem skąd mi to przyszło, ale powiedziałem do Boga, żeby coś w moim życiu zmienił.
Prosiłem, aby dał
mi jakiś znak. Nie wiedziałem, że Bóg tak szybko działa. Obecność księdza
ze mną w jednym przedziale jest dla mnie znakiem". Przegadaliśmy całą
noc. Dałem mu wizytówkę. Miał zadzwonić lub przyjść na rozmowę. Do dziś
nie przyszedł. Dziękuję jednak Bogu, że ja grzeszny człowiek mogłem być
choć przez chwilę "ZNAKIEM" Bożego działania. /sierpień
1999/
[028] Nie mogę, po prostu nie mogę grać na
rozstrojonej gitarze. Jest sześć strun i każda od każdej jest zależna.
Wystarczy, że jedna naciągnięta jest za nisko lub za wysoko i brzmienie całej
gitary jest do niczego. Nie wystarczy, że pięć pozostałych współbrzmi.
Muszą być wszystkie razem zestrojone. Podobnie jest w każdej wspólnocie.
Podobnie jest w Kościele. Każda fałszywa nuta zniekształca całe piękno. Każdy
grzech zakłóca świętość Kościoła. Aby stanowić z innymi harmonię, muszę
dobrze słuchać co mówią. Muszę się wsłuchiwać w głos Boży w Kościele.
Widziałem grzech i zgorszenie, ale jeszcze więcej świętości. Czasem jednak
to zło bardziej widać. Panie, dostrój nas wszystkich, abyśmy stanowili
jedno. Pomóż Panie, abym nie był zakałą Kościoła. Aby nikt się nie
czerwienił z mojego powodu. Niekiedy granica między dobrem, a złem jest
bardzo wąska. Chciałbym bardzo być święty, ale wiem jakie to trudne. Wiem również,
że jest to możliwe, ale tylko dzięki mojemu Panu. Nie ufam sobie.
Ufam tylko Bogu!
[029] Znam pewną starszą kobietę, którą
spowiadam już od kilku lat. Oprócz spowiedzi często opowiada o swoim życiu.
Bardzo często powtarza te same historie. Ja oczywiście udaję, że słyszę je
pierwszy raz chyba, że spyta: "Czy już ojcu o tym opowiadałam?".
Niekiedy gdy zapomni co dalej mówić korci mnie, żeby jej podpowiedzieć co
dalej. Na szczęście jeszcze się nie zdradziłem. Napisałem o niej piosenkę
i chciałem, żeby śpiewały ją dzieci z mojego: "Małego Chóru Wielkich
Serc". Na płycie CD pt.: "Kocham" dzieci zaśpiewały tę
piosenkę. Jej tytuł brzmi: "Staruszka".
Oto tekst tej piosenki:
1. Zmęczony
życiem wzrok Pomarszczona twarz Przeżyła wiele lat Los jej "szkołę dał". Odeszli wszyscy stąd Co kochali ją Została sama bo Kłopot tylko z nią. |
Ref.: Daj
jej swój czas, wysłuchaj skarg Na życie i na chore serce. Choć odszedł świat Zatrzymaj czas. Ktoś potrzebuje cię. |
2. Dziewczynką
była też Każdy kochał ją. Biegała bawiąc się Marzeń miała "sto". Dziś trudno nawet wstać Słyszeć trudniej już A jednak w sercu jej Dusza dziecka jest. |
[030] Dziękuję Bogu za pewne przykre doświadczenia
z dzieciństwa, które dziś okazały się przydatne i pomagają mi w mojej
pracy w szkole. Często wśród moich rówieśników byłem odrzucany i
niejednokrotnie czułem się upokarzany. Raniło mnie gdy mówili na mnie
"okularnik" lub mówili do mnie po nazwisku, które brzmiało jak
przezwisko: "kleszczu". Kiedy zostałem ministrantem doszło jeszcze
jedno: "księdzu". Nie grałem zbyt dobrze w piłkę nożną i w
czasie meczu też słyszałem różne epitety pod swoim adresem. Zdarzało się
czasem,
że zostałem przez kogoś uderzony. Coś się we mnie wówczas
zablokowało. Zacząłem gorzej się uczyć i w związku z tym również
nauczyciele traktowali mnie gorzej. Zacinałem się podczas czytania publicznego
i oblewał mnie zimny pot podczas publicznych wystąpień. Jedynie wśród kolegów
ministrantów i bardzo fajnych księży w kościele czułem się sobą. Byłem
jak za szklaną ścianą. Wszystko wydawało mi się takie bliskie, ale nie dla
mnie. Miałem mnóstwo kompleksów. Uciekałem w samotność, nie lubiłem
towarzystwa. Wolałem być sam i słuchać muzyki. Aż pewnego dnia coś się
odblokowało. Mogłem być sobą i nie musiałem ukrywać swojego prawdziwego
oblicza. Pomogło mi w tym środowisko młodzieży ruchu Światło - Życie. Doświadczyłem
wówczas bliskości Boga. Pismo Św. było moim nieodzownym towarzyszem. Przyjąłem
świadomie Jezusa jako mojego osobistego Pana i Zbawiciela oraz doświadczyłem mocy Ducha
Świętego w grupie modlitewnej. Od razu problemy nie znikły bo cały bagaż
zaległości i odruchów był obecny, ale moje podejście do nich było zupełnie
inne. W tym czasie nauczyłem się grać na gitarze, zacząłem komponować,
pisać teksty i układać muzykę. Nie bałem się już publicznie występować.
Wręcz przeciwnie czułem, że mam innym coś do powiedzenia słowem lub piosenką.
To była prawdziwa rewolucja w moim życiu. Znalazłem swoją metodę nauki w
szkole i na ustnych egzaminach maturalnych zaskoczyłem wszystkich. Dziś gdy pracuję w
szkole i w przedszkolu widzę w niektórych dzieciach siebie. Energicznie reaguję
gdy kogoś wyśmiewają i upokarzają. Staję w obronie słabszych. Nie mówię
do nikogo po nazwisku. Nie używam przykrych przezwisk. Jak potrzeba przytulę,
okażę zainteresowanie. Pamiętam jak wiele znaczyły dla mnie wówczas takie
proste gesty. Po prostu rozumiem co może czuć taki mały człowiek przytłoczony brutalnym
światem. Gdy komuś trudniej nauczyć się czegoś, a widzę, że nie jest to
spowodowane lenistwem to chętnie podwyższam ocenę lub podkreślam choćby
najmniejsze dobre cechy. Staram się docenić wysiłek z jakim ktoś podchodzi
do przedmiotu. Być może gdybym nie miał takich doświadczeń, nie rozumiałbym
tych, którym nie jest łatwo. Obecnie na nowo przeżywam moje dzieciństwo bawiąc
się lub grając z dzieciakami w atmosferze przyjaźni i akceptacji wszystkich
uczestników zabawy. Dziękuję Bogu za uzdrowienie z moich kompleksów. Chwała
Panu! /15.08.2002/
[031] Codziennie lub co jakiś czas wysyłam z
Internetu kilkudziesięciu osobom krótkie fragmenty z Pisma Św. w tzw. SMS-ach,
czyli tekst wysłany na telefon komórkowy. Oczywiście te osoby o to wcześniej
poprosiły. Pomyślałem, że może czasem komuś trudno jest pamiętać o
codziennym rozważaniu Biblii, a taki mały fragment będzie przypomnieniem i głosem
Boga, który na różne sposoby przemawia do ludzi. Zawsze cieszę się gdy ktoś
mówi, że przysłane "Słowo Boże" dokładnie odpowiedziało na
potrzebę obecnego czasu i konkretnej sytuacji życiowej. /15.08.2002/
[032] Bardzo lubię zachody słońca. Ogarnia mnie wówczas
uczucie tęsknoty, ale nie przygnębienia. Gdy jestem sam i upewnię się, że
nikt na mnie nie patrzy to moim naturalnym odruchem jest podnieść ręce do góry
i uwielbiać Boga. Lubię wówczas coś zaśpiewać. Myślę, że tak właśnie
robił św. Franciszek z Asyżu. Bóg jest moim światłem i słońcem, które
nigdy nie zachodzi. /17.08.2002/
[033] Fajną i sprawdzoną rzeczą jest mieć w różnych
kieszeniach mały dziesiątek różańca. Kiedy idę gdzieś i wkładam rękę
do kieszeni, znajduję właśnie taki dziesiątek i modlę się. Nikt z otaczających
mnie ludzi nawet o tym nie wie. Czasem jest to rzeczywiście modlitwa różańcowa,
a czasem koronka do Miłosierdzia Bożego. Kupuję najczęściej takich dziesiątków
więcej: 50 albo 100 i dzielę się z innymi. "Idą jak woda." Zawsze
można wykorzystać chwilę gdy oprócz chodzenia nic się nie robi. Nauczyłem
się już koncentrować na rozważanej tajemnicy mimo zgiełku, który mnie
otacza. Nawet gdy po drodze kogoś spotykam i uśmiechnę się lub ukłonię to
nie tracę kontaktu z Bogiem. Polecam to zawsze innym, a szczególnie tym, którzy
mówią, że nie mają czasu na modlitwę.
[034] Było to w Bostonie. Podczas przesiadki na
"Zieloną Linię" na Park Street w podziemiach metra podszedł do mnie
człowiek o orientalnej twarzy, mówiący po angielsku z twardym akcentem i
zapytał: "Czy chcesz znaleźć szczęście?" Odpowiedziałem:
"Ja już znalazłem szczęście". Uśmiechnął się pewny swojego i
kontynuował dalej: "Mam dla ciebie książkę o PRAWDZIWYM szczęściu. Weź
ją i zapłać ile chcesz". Odpowiedziałem: "Ja mam książkę, w której
mój Bóg mówi bardzo wiele o PRAWDZIWYM szczęściu, które nie przemija i
ofiaruje mi to szczęście za darmo. Ta książka to Biblia. Czytałeś ją?"
Odpowiedział: "Nie". Dodałem: "To zajrzyj do niej koniecznie, a
przekonasz się." Skończyliśmy rozmowę bo nadjechała moja kolejka.
/Boston 1997/
[035] Właśnie wróciłem z wakacji na wsi. Dużo
jeździłem na rowerze. Czasem nie miałem już sił. Podczas samotnej jazdy
wiele rozmyślałem. Właściwie całe moje życie podobne jest do takiej jazdy
na rowerze. Czasem droga była gładka i z górki, a czasem piaszczysta i
niestety pod górkę. Czasem uśmiechali się do mnie ludzie, a czasem pogonił
jakiś złośliwy pies. Niekiedy droga urozmaicona była pięknymi widokami i można
było upajać się otaczającym światem. Niekiedy z duszą na ramieniu drżałem
słysząc nadjeżdżający z tyłu wielki samochód, gotowy mnie zmiażdżyć.
Nie mówiąc już o
spalinach, które po sobie zostawiał. Czasem czułem energię w nogach i stać
mnie było na szybką jazdę, a czasem z ogromnym wysiłkiem i bólem w mięśniach
zdobywałem w żółwim tempie kolejne metry. To są symbole, które obrazują różne
sytuacje z mojego życia. Najważniejszy
jednak w moich wędrówkach na rowerze i w życiu jest CEL. Widziałem go na
mapie, w znakach drogowych, w dobrej informacji, w moich myślach i
pragnieniach. Najgorsze, gdy w pewnym momencie dostrzegasz, że pojechałeś inną
drogą i na próżno traciłeś siły. Jest jeszcze szansa, aby zawrócić i wejść
na właściwą drogę. Oby tylko zdążyć przed zachodem słońca. Jeszcze
gorzej, gdy straciłeś cel swojej wędrówki lub cel swego życia i błąkasz
się wracając w kółko w to samo miejsce. Moim celem jest ZBAWIENIE. Ilekroć
o nim zapominam drepczę w miejscu. Panie, daj mi siłę by zdążać zawsze do
celu mimo trudności i chwilowego zniechęcenia. /01.09.2002/
[036]
To niesamowite uczucie, gdy staję przed tłumem publiczności na koncercie
Małego
Chóru Wielkich Serc i czuję, że mam z nimi wszystkimi kontakt. Reagują
na mój żart głośnym śmiechem lub brawami. Gdy mówię coś wzruszającego
zapada głęboka cisza i skupienie. Czasem widzę ich twarze, a czasem tylko małe
głowy. Najwięcej miałem przed sobą 5 000 ludzi na naszym koncercie przed łódzką
katedrą (w czerwcu 2001). Scena była bardzo wysoko, a nagłośnienie było naprawdę porządne.
Zdaję sobie sprawę z zakłopotania dzieci z zespołu, gdy obcy ludzie na nich
patrzą, a ich zadaniem jest śpiewać i uśmiechać się. Czasem widać, że są
zestresowane i zakłopotane, a czasem w sposób zupełnie naturalny są
zrelaksowane i zadowolone. Moim zadaniem jest stworzyć atmosferę radości i
dobrej zabawy. Pomóc im opanować emocje i lęk. Zjednoczyć ich wszystkich by
tworzyli jeden zespół. Odpowiednio pokazać ich publiczności, aby zobaczyli ich
walory i pokochali ich. Uważam, że to bardzo ważna funkcja jednoczenia ludzi
i skupiania ich uwagi. Wiem, że ja nie mogę sobie pozwolić na okazanie
zdenerwowania lub panikę w sytuacjach nieoczekiwanych. Choć dzieci są w tym
momencie artystami to ja jestem punktem, na który mają patrzeć, a ruchy mojej
ręki mają być dla nich sygnałami prowadzącymi do harmonii i współbrzmienia.
Chciałbym by moje życie było jednoczeniem ludzi ze sobą i ukazywaniem ich
nieocenionej wartości. Są przecież dziećmi jednego Ojca w niebie.
/25.12.2002/
[037] Miałem dziś bardzo dużo pracy. Pojechałem
sobie wieczorem samotnie rowerem na pogranicze miasta. Było już trochę późno.
Cisza i spokój. Po upalnym dniu od mijanych małych zagajników wiało odświeżającym
chłodem. Jest czerwiec, a więc dni są teraz bardzo długie. Robiłem po
drodze zdjęcia. Od jakiegoś czasu fotografia to moja pasja. Czasem chciałbym
zatrzymać jakiś moment w klatce mojego aparatu. Jakiś ludzi, których lubię,
ich nastroje, śmieszne lub poważne miny, jakieś ważne wydarzenia, piękne
widoki, kwiaty, owady, ptaki... Czasem chciałbym zatrzymać również piękną
pogodę na te dni gdy jej brak. Wiem, że to niemożliwe, ale to miło
powspominać później przeglądając fotografie. Posługuję się aparatem
cyfrowym więc bezpośrednio po zrobieniu zdjęcia można je obejrzeć na
monitorze aparatu. Szczególnie dzieci lubią stroić śmieszne miny lub wymyślać
nietypowe pozy, a później je oglądać. Jakieś wytknięte jęzory, wybałuszone
oczy, potargane fryzury, napięte bicepsy... Mają później mnóstwo śmiechu
oglądając swoje karykatury. Wiem, że nie wszystkim to się podoba i nie
wszyscy mają poczucie humoru. Czas szybko mija. Za kilka lat nasze twarze się
zmienią. Nie zawsze będzie nam do śmiechu. Nie zawsze będzie nas stać na
humor. Nie zawsze nasze twarze będą takie piękne. Nie zawsze będziemy mieli
wokół siebie ludzi, którzy nas kochają. Chcę ich teraz nazbierać i mieć
ich w swoim foto-albumie. Może wspomnienie ich kiedyś tam będzie dla mnie źródłem
radości? Może będzie inspiracją, aby się za nich pomodlić? Wiem, że nie
wszyscy lubią być fotografowani. Staram się szanować ich wolność i nigdy
nie fotografować na siłę. Szkoda, że nie mogę sfotografować Jezusa. Nie było
wtedy fotografii. Jednak jest taki aparat fotograficzny w środku w człowieku,
który rejestruje wszystko bardzo dokładnie. Niekiedy sytuacje, które
chcielibyśmy zapomnieć tkwią w nas do końca życia. A zdarza się, że ludzi
których chcemy pamiętać zacierają się w naszej pamięci. Panie! Chcę Cię
mieć zawsze w moim sercu. Twój wizerunek zachować w sobie na zawsze i ukazywać
go innym. /12.06.2003/
[038] Właśnie przed chwilą wróciłem z
wieczornego spaceru po plaży w Darłówku. Jestem tu na wakacjach. Bardzo jest
tu pięknie. Morze dziś było bardzo wzburzone. Patrząc na nie pomyślałem
sobie, że od wielu, wielu wieków wygląda ono tak samo. Czasem spokojne,
niekiedy szalejące, ale zawsze to samo. Dokładnie tak samo wyglądało 100 lat
temu i 1000 lat temu i wcześniej pewnie też. I duże prawdopodobieństwo, że
jeśli Bóg pozwoli, to za 100 i 1000 lat, (gdy mnie już tu nie będzie) ludzie
będą obserwować takie same widoki jak ja dzisiaj. Morze jest dziełem Boga i
dzięki temu trwa i trwa. A nasze ludzkie dzieła? Są jak te zamki z piasku, które
szybko się rozpadają, albo po których szybko nie ma już śladu. Dzieła
architektoniczne piękne i wspaniałe, ale niestety kruche. /Darłówko
04.07.2003/
[039] Pamiętam jak kiedyś, gdy byłem jeszcze w
seminarium, marzyłem o lornetce. Pożyczałem sobie czasem od jednego ze współbraci
i patrzyłem z okna swojego pokoju na daleko położone miasto, na bliższą
dzielnicę w sąsiedztwie klasztoru, na ludzi, na samochody, na przyrodę... Nie
wiem czy to jest do końca normalne, ale najbardziej jednak lubiłem obserwować
ludzi. Próbowałem czytać z ich gestów i mimiki twarzy jakie są ich nastroje
i co przeżywają. To dziwne, ale przyzwyczajałem się do niektórych z tych
ludzi. Czasem się o nich martwiłem, czasem śmiałem się z nich i czasem również
modliłem się za nich. Dotychczas nie przypuszczałem, że można tak dużo
dowiedzieć się o ludziach z obserwacji ich. Później, gdy dostałem pieniądze
na wakacje poszedłem na Rynek "Górniak" (w Łodzi) i oglądałem różne
lornetki. Nie bardzo się na nich znałem. Starałem się zwracać uwagę na to
by szkiełka nie były porysowane. Pewien starszy człowiek zachęcał mnie, aby
kupić od niego "wspaniałą" lornetkę. Mówił, że jest bardzo
dobra i sprawna. Skala powiększenia imponowała mi jak również niezbyt wygórowana
cena. Kupiłem ją. Niestety pomyliłem się. Okazało się, że nie potrafię
jeszcze czytać z ludzkiej twarzy. Zaufałem temu człowiekowi, a on mnie oszukał.
Była ona poważnie uszkodzona. Wprawdzie pokrętło ustawiania ostrości kręciło
się, ale w kółko i nic nie dało się ustawić. Żałowałem, że dokładnie
tego nie sprawdziłem, ale było już po fakcie. Później chciałem oddać mu tę
lornetkę, ale jego już nigdy tam nie było. Zrozumiałem, że muszę się
jeszcze dużo wpatrywać w ludzkie twarze, aby z nich prawidłowo czytać. /Był
to rok 1991/
[040] Jednemu z moich współbraci w seminarium zmarł
tato. Wiedziałem, że jest mu teraz bardzo ciężko. Poszedłem więc do niego
do pokoju, aby go pocieszyć. Spytałem: - "Wiesiu! Jak żyjesz?" -
"A...tak jak widać" odparł. Znów spytałem: "Może posiedzimy
razem, wypijemy herbatę lub pójdziemy na spacer?" Odpowiedział: -
"Nie Piotrze. Wybacz, ale chciałbym być sam". - "Dobrze, ale
pamiętaj, że się za ciebie bardzo modlę i za twojego Świętej Pamięci
tatusia". - "Dzięki!". Wiesław zamknął się w swoim pokoju i
w milczeniu malował. Bardzo lubił to robić. Różnie mu to wcześniej
wychodziło, ale tym razem jego obraz był niesamowity. Przedstawiał umierającego
Jezusa na krzyżu. Twarz Jezusa była pełna cierpienia i ogromnego bólu.
Wiedziałem, że w tym obrazie Wiesiek przelał na płótno całe swoje wewnętrzne
cierpienie spowodowane stratą najbliższej osoby. Obraz był naprawdę piękny.
Później inni prosili go, aby namalował dla nich taki sam obraz, ale mimo wysiłków
żaden z nich nie był już taki prawdziwy. /Mowa jest o ojcu Wiesławie Maju,
który w 2002 roku zginął tragicznie w wypadku autokarowym w czasie
pielgrzymki do Medżugorie./
[041] Miałem o tym nie pisać, ale jednak przyznam
się "bez bicia" do mojego pierwszego w życiu wybryku. Kiedy wyrosły
mi pierwsze zęby, a było ich aż cztery, ugryzłem mojego tatę w nochala.
Przyjechał z wojska do żony i synka, i chciał się do mnie przytulić, a ja go
tak potraktowałem. Wracał do jednostki z opatrunkiem na nosie i wszyscy pytali
co mu się stało. Wtedy dumnie opowiadał o swoim dzielnym synku Piotrusiu.
[042] Nigdy nie zapomnę jak pierwszy raz udzielałem
Sakramentu Chrztu Św. Byłem wtedy diakonem na praktyce duszpasterskiej i
pomagałem celebransowi. Dziecko było już na tyle duże, że liczyło żarówki
na kościelnym żyrandolu. Podszedłem do dziecka i zgodnie z Liturgią miałem
zrobić na czole kciukiem Znak Krzyża. Kiedy chciałem to zrobić usłyszałem
od niego: "Weź tą łapę". Byłem w szoku. Sparaliżowało mnie to
na moment. Mama dziecka chcąc mi pomóc powiedziała do niego: "Kochanie,
ksiądz ci zrobi teraz na czole taki "śmieszny" krzyżyk". Zwróciłem
jej uwagę, że ten krzyżyk nie będzie "śmieszny". Wtedy szybko
wyjaśniłem mu, że jeśli chce być ochrzczony to musi pozwolić mi na spełnianie
pewnych czynności. Później już ze mną współpracował, ale zawsze wcześniej
dyskretnie mówiłem mu co będę robił, a on się zgadzał. /1992 lub 1993/
[043] W minionym roku szkolnym 2002/2003 miałem
jedną bardzo trudną klasę: III b. Inni nauczyciele mówili to samo. Byli
wobec siebie bardzo agresywni, hałaśliwi i często wprowadzali ma religii złą
atmosferę. Na dodatek była to klasa dość liczna: 33 osoby. Mimo, że uczyłem
ich już drugi rok to wciąż nie wiedziałem jak z nimi postępować. Szukałem
różnych metod, które skutkowały na krótko. Zachęty, groźby, nagrody, zajęcia
aktywizujące, ciekawe opowiadania, śpiew, konkursy... Niektórzy byli w tej
klasie bardzo grzeczni, ale było kilka osób,
które rozbijały całą grupę. Indywidualnie byłem w stanie dojść do
porozumienia z każdą osobą z tej klasy, ale razem byli naprawdę zbyt hałaśliwi,
popisywali się przed sobą, bywali wulgarni i bezczelni. Mimo wszystko lubiłem
ich, ale po lekcji z nimi miałem szczerze dosyć. Powiedziałem kiedyś do nich:
"Wiecie co? Miałem dziś w nocy wspaniały sen. Śniło mi się, że wszedłem
do klasy III b i była absolutna cisza. Nie musiałem rozdzielać bijących się
chłopaków, nie musiałem przypominać, że nie bazgrzemy po tablicy, nie
plujemy, nie posługujemy się przekleństwami, nie chodzimy po ławkach.... Śniło
mi się, że wszedłem do klasy, a wszyscy mieli złożone ręce i byli
przygotowani do lekcji." Dalej dodałem: "Ale to niestety był tylko
sen i chyba nigdy się nie spełni. Szkoda." Na następnej lekcji zdarzył
się cud. Wchodząc na I piętro już wzdychałem: "TRZECIA B - O Panie,
daj mi cierpliwość." Kiedy wszedłem do klasy wszyscy stali przy swoich
ławkach ze złożonymi rękoma. Stojąc w drzwiach spytałem: "Przepraszam!
Czy to jest III b?" Odpowiedzieli z uśmiechem: "Tak". Wyszedłem
na zewnątrz okazując niedowierzanie i sprawdziłem czy to jest sala nr 15. Wróciłem
do klasy i poprowadziłem modlitwę. Kiedy omawiałem temat w sali panowała
absolutna cisza. Ręce każdego dziecka leżały na ławce i wszyscy z uśmiechem
patrzyli na mnie. Powiedziałem głośno: "Panie Jezu! Czyżby mój sen się
spełnił? Nie, na pewno do końca lekcji nie wytrzymają. Pewnie zaraz ktoś
zrobi głupi numer." Ale sławetna klasa III b do dzwonka na przerwę była
niesamowicie grzeczna. A kiedy rozległ się już dzwonek krzyknąłem: "Dzięki
Ci Panie! Spełniłeś najpiękniejszy sen mojego życia! Alleluja!"
Dzieciaki tylko się uśmiechały i widziałem, że im się to podoba. Na następnej
lekcji też próbowali być grzeczne, ale niestety im nie wyszło. Ale to nic. Tą
jedną lekcją udowodnili mi i sobie, że nikogo nie można przekreślać. Każdego
człowieka i każdą grupę stać na dobro.
[044] Na koncert Małego
Chóru Wielkich Serc w Darłówku przed kościołem przyszli Świadkowie
Jehowy. Później pytali pana kościelnego: "Kiedy jeszcze będą śpiewały
te dzieci?" Na następnym koncercie ich synek brał udział w konkursie, który
prowadziłem i wraz z innymi dziećmi wygrał nagrodę. Znam wojownicze i bardzo
krytyczne nastawienie Świadków Jehowy do Katolików i cieszę się, że nasze słowa i piosenki trafiły również do nich. Chwała Panu!
/TOURNEE "Małego Chóru Wielkich Serc" na Pomorzu - sierpień 2003/
[045] Niekiedy zastanawia mnie bardzo różne
nastawienie ludzi do tych samych spraw. Kiedy organizowałem trasę koncertową Małego
Chóru Wielkich Serc po Pomorzu, zadzwoniłem do jednego z proboszczów z
pytaniem czy 15 sierpnia możemy dać koncert u księdza w parafii, on odpowiedział:
"Nie, BO MAMY ODPUST". Kilka minut później zadzwoniłem do innej
parafii, a proboszcz odpowiedział: "Fajnie, BO MAMY ODPUST. Zapraszam
serdecznie. Spadliście mi z nieba" /2003/
[046] Lubię chodzić po górach i podziwiać
wspaniałe widoki. Kiedyś gdy wchodziłem na Świnicę, przez pomyłkę zboczyłem
ze szlaku. Zamiast skręcić w lewo i przejść przez szczelinę między skałami
poszedłem prosto i być może spadłbym w przepaść, ale jakiś człowiek zawołał
na mnie i wskazał właściwą drogę. Wiem, że w życiu jest podobnie: muszę
trzymać się wyznaczonego przez Boga szlaku i słuchać tego co do mnie mówią
ludzie. Może Bóg ich posyła, aby mnie ratować i sprowadzić na właściwą
drogę?
[047] Rodzice jednego z moich uczniów z klasy
przygotowującej się do I Komunii Św. opowiedzieli mi pewną historię. Wraz
ze swoim synem Robertem pojechali do sklepu by kupić mu buty na wspomnianą
uroczystość i sprzedawca zaczepił go z pewnym siebie uśmieszkiem:
"Najważniejsze z tej całej Komunii są prezenty, prawda?"
"Wcale nie" - odparł Robert. "A co takiego?" Robert
odpowiedział: "To, że przyjmuję Boga do serca". Sprzedawca nic się
nie odezwał i widać było, że jest mu jakoś głupio. Rodzice cieszyli się,
że ich dziecko mądrze odpowiedziało i zawstydziło dorosłego człowieka. Ja
również cieszę się, że moje słowa które kieruję do dzieciaków na lekcji
religii wydają jakieś owoce.
[048] W formacji Ruchu Światło-Życie jest
moment świadomego przyjęcia Jezusa jako swojego osobistego Pana i Zbawiciela.
Ja również w swoich naukach do młodzieży podczas rekolekcji oazowych poświęcałem
wiele miejsca sprawie wyzwolenia się od zabobonów, przesądów, wróżb,
horoskopów i innych bożków, które nas mogą zniewolić. Tomek S. z mojej wspólnoty
opowiadał, że przed wejściem na egzamin ustny na maturze, kolega wyjął z
kieszeni mały posążek Buddy i powiedział z przejęciem: "Nie bój się
tylko posmyraj Buddę po brzuszku". "Co?" - spytał ze
zdziwieniem Tomek. "Dobrze ci radzę: posmyraj Buddę po brzuszku" - nalegał kolega. Tomek mimo zdenerwowania uśmiechnął
się i odparł: "Nie, dzięki stary! To nie mój bóg". Bardzo mnie
cieszą takie świadectwa ludzi, w których formacji jakoś uczestniczyłem.
Warto mówić, zachęcać, uwrażliwiać. Przyjdzie czas, że ziarno Słowa Bożego
wyda owoc. Chwała Panu!
[049] Mam nową "ksywę". Dominika S.
z Małego
Chóru Wielkich Serc nazwała mnie ostatnio: "CZARNA PODUSIA".
Podoba mi się. Rzeczywiście prawie całe nasze TOURNEE/KOLONIE wisiała na
moim ręku i nie oddała nikomu. /Darłówko 2003/
[050] W latach 1982-1986 uczyłem się w
Niższym Seminarium czyli szkole średniej z internatem na terenie największego
klasztoru w Polsce tzn. w Niepokalanowie. To była moja decyzja, aby podjąć
tam naukę wbrew sugestiom i namowom ze strony rodziców. Było mi czasem bardzo
ciężko. Tęskniłem do domu, do rodziny, do swobody..., a jednocześnie nie
chciałem się poddawać zniechęceniu. Często zdarzało się, że gdy nikogo
nie było już wieczorem w szkole, szedłem na korytarz na I piętrze i w mroku
przytulałem się do stojącej tam wielkiej drewnianej figury Maryi. Brakowało
mi mamy. Prosiłem Ją żeby się mną opiekowała, tak jak kiedyś Jezusem. Aby
nie dała mi zrobić krzywdy. Zdarzało się, że popłynęły mi łzy. Gdy trwałem
tak w milczeniu w ciemnościach obejmując figurkę było mi lżej. Dziękuję
Matce Jezusa, że mnie wtedy nie opuszczała w tych trudnych chwilach i wspierała
mnie swoją matczyną opieką i modlitwą wstawienniczą u Swego Syna.
[051] Gdy jako klerycy zajmowaliśmy się
podczas studiów Dziećmi Specjalnej Troski wyjechałem z nimi na kolonie do
Nowego Targu. Był to mój drugi wyjazd tego typu. Miałem
pod swoją opieką Pawełka W., którego znałem już z ubiegłorocznych kolonii.
Podczas tego turnusu zdarzyło się coś niesamowitego. Gdy siedziałem sobie na
ławce, a on bawił się spacerując wokół basenu, w końcu wpadł do wody. Była
to bardzo zimna, wręcz lodowata woda pochodząca ze strumienia górskiego. Wyciągnąłem
go szybko z wody i przy pomocy kierowniczki kolonii przebraliśmy go w suche
ubrania. Wieczorem modliłem się w swoim pokoju, żebym to ja był chory
zamiast niego jeśli taka jest Wola Boża. Następnego dnia dostałem
temperatury 40° C, a dziecko było zupełnie zdrowe. To był jedyny raz kiedy
to Pan dał mi taką łaskę cierpienia za kogoś i jak dotychczas jedyny raz
kiedy miałem tak wysoką gorączkę. Chwała Panu!
[052] Bóg znajduje różne sposoby, aby
dotrzeć do człowieka. W ostatnich kilku latach pokazał mi, że przez dzieci
można ewangelizować ich rodziców. Przygotowując dzieci do I Komunii Św. byłem
świadkiem w jaki sposób Bóg daje ich rodzicom Łaskę nawrócenia. Pewien
tata w okresie Komunizmu pracował jako agent Służby Bezpieczeństwa w
wydziale do spraw walki z Kościołem Katolickim. Wykorzystywał w tym celu
rozmaite metody. Chodził na pielgrzymki piesze do Częstochowy udając pobożnego
pielgrzyma, aby szpiegować ludzi, a później ich szantażować. Przekupywał
nieletnich, aby współpracowali z Władzą Ludową i donosili na księży i
siostry zakonne. Zastraszał, urządzał pułapki, cenzurował wypowiedzi,
niszczył życie ludziom związanym z Kościołem... Powiedział, że tyle zła
ile uczynił ludziom, to obdzieliłby ze trzydzieści osób. Przygotowując
dziecko do I Komunii Św. coś w nim pękło. Proste słowa homilii, które
kierowałem każdej niedzieli do dzieci poruszały go. Zapragnął znowu Boga.
Przez jedną ze znaczących funkcji podczas Uroczystości Pierwszokomunijnej
swego dziecka wyznał swoją wiarę i przynależność do Chrystusa. Wcześniej
wyspowiadał się i przyjął Jezusa w Eucharystii. Kiedy opowiadał mi historię
swego życia, miał łzy w oczach i widziałem jak bardzo jest mu żal tego co
czynił. Polubiłem go i jego świadectwo jest dla mnie kolejnym znakiem Bożego
Miłosierdzia. /2004 (chcąc zachować anonimowość tego człowieka, nie
wspomniałem wielu szczegółów)/
[053] To wspaniałe uczucie wiedzieć, że
ŻYJĘ DLA INNYCH. Wielu ludzi, którzy mnie obecnie otaczają, traktuje mnie
jako tę osobę, której potrzebują. Dla niektórych jestem bratem: "Zawsze
chciałem mieć brata, a przy tobie czuję, że go mam. Dziękuję". Dla
niektórych jestem jak ojciec: "Brakuje mi taty, czy ty ojcze nie mógłbyś
być moim "przyszywanym" ojcem? Chociaż tak od czasu do czasu."
Dla niektórych jestem przyjacielem: "Z ojcem można nawet w piłkę zagrać,
pójść na spacer i pojeździć na rowerze, i ojciec mnie nie skrytykuje, że
jestem "ciamajda". Dla niektórych dzieciaków jestem jak "miś
pluszowy": "Ojcze mogę się do ciebie na chwilę przytulić?"
Dla niektórych jestem kimś kto mało mówi, a dużo słucha i nie "wypaple"
tego byle komu. Zdarzyło się, że dziecku w przedszkolu zastąpiłem kiedyś
dziadka, gdy jego prawdziwy nie przyszedł na akademię z okazji Dnia Dziadka i
było mu przykro. Dostałem wtedy laurkę: "Dla kochanego dziadka".
Dla niektórych jestem "zapchajdziurą": "Ej ty zagraj coś teraz
na gitarze, bo właśnie coś nie wypaliło". Dla niektórych jestem "winnym",
bo zawsze trzeba znaleźć "kozła ofiarnego". Dla niektórych jestem
kimś na kogo można sobie pokrzyczeć na ulicy, albo załatwić porachunki z
księżmi. Dla niektórych jestem ideałem i autorytetem, chociaż tak naprawdę
nimi nie jestem. Dla niektórych jestem wnuczkiem lub synem: "Gdybym miała
syna to byłby w ojca wieku. Mogę ojcu zrobić szalik na drutach, albo
przygotować kanapki na drogę?" Dla niektórych jestem współbratem, który
chętnie zamieni się na obowiązki, gdy potrzeba. Dla niektórych jestem
telefonem zaufania. Dla niektórych jestem nauczycielem religii lub angielskiego.
Dla niektórych jestem kapłanem, który rodzi w sercu i na ołtarzu Jezusa. A
dla Ciebie Panie kim jestem? Wiem, że Ty Jesteś dla mnie wszystkim choć ja w
porównaniu z Tobą jestem nikim. /Łódź 23.01.2004/
[054] Jestem na sześciodniowym wypoczynku
w górach w Zakopanym. Jest mnóstwo puszystego śniegu. W pierwszym dniu po
przyjeździe wybrałem się na łagodny spacer w poszukiwaniu ładnych widoków.
Przede mną pięknie ośnieżona góra, a na niej ślady człowieka, który wspiął
się na górę przede mną. Poszedłem jego śladem i dotarłem do celu. Pomyślałem
sobie: to tak jak z Jezusem, utorował nam drogę do Ojca i każdy kto idzie za
Nim utrwala jego ślady dla innych. Jezus był pierwszy, później Maryja, święci
ludzie i ja. Mam uczestniczyć w tym dziele utrwalania dla innych ŚLADÓW
JEZUSA - ścieżki do Ojca. Gdybym nie poszedł tą drogą, to kto wie może byłbym
ostatnim, który ją widział? Śnieg tego dnia sypał porządnie. Czasem było
na tej ścieżce stromo, ale myśl o tym, że ktoś przeszedł tę drogą i
dotarł co celu dodawała mi nadziei, że i mi się uda. Dziękuję Ci Ojcze, że
dałeś mi Jezusa jako JEDYNĄ DROGĘ do Ciebie i za świętych ludzi, którzy
mi ułatwili pójście tą DROGĄ. /Zakopane 11.02.2004/
[055] Pamiętam, że kiedyś podczas
wakacji na wsi, pomagałem wujkowi w żniwach. Miałem wtedy chyba trzynaście
lat. Moim zadaniem było powozić koniem ciągnącym kosiarkę. Lubiłem to.
Wujek siedział obok i odgarniał widłami skoszone zboże. Koń, którym powoziłem
miał na imię: Franek. Podczas jednego z odpoczynków, kiedy Franek jadł, ja
próbowałem wejść mu na grzbiet. Frankowi chyba się to nie spodobało i
ugryzł mnie w nogę. Byłem na niego wściekły. Ciocia zrobiła mi opatrunek,
a ja nie miałem już ochoty z nim współpracować. Zęby Franka na mojej nodze
były dla mnie przestrogą, abym pamiętał, że każda istota na ziemi ma swoje
prawa i że nie jest rzeczą, którą mogę rozporządzać. Każdy ma prawo do
odpoczynku jeśli tylko uczciwie pracował, nawet koń. Ja też niekiedy
potrzebuję czasu tylko dla siebie. Dziś już nie jestem na Franka wściekły
bo dzięki niemu chyba trochę zmądrzałem. /Wojciechów 1980 r.?/
[056] To był bardzo piękny dzień rekolekcji
zakonnych w Dębkach (koło Żarnowca) nad morzem. Spokojny tryb życia na
rekolekcjach uspokajał mnie. Modlitwa i Słowo Boże były jak woda na
wysuszonej ziemi. W czasie wolnym zrobiłem sobie dość długi spacer brzegiem
morza. Prawie bezchmurne niebo, szum fal, długa plaża, a ja z moim Panem. To
jest to czego mi było trzeba - wreszcie "święty spokój". Kiedy
mijałem stojące na plaży kutry rybackie wyskoczyły z nich dwa duże psy.
Wyglądały bardzo groźnie. Zablokowały mnie. Jeden stanął przy jednej, a
drugi przy drugiej mojej nodze. Oniemiałem. Stałem bez ruchu, a one szalały z
wściekłości. Wydawało mi się, że wystarczy mój jeden ruch, a pogryzą
mnie. Nie wiedziałem co robić. Rozejrzałem się czy ich właściciel nie mógłby
mnie wybawić, ale nikogo nie było. Odczekałem chwilę i wolno wyjąłem z
kieszeni małą Biblię. Bardzo delikatnie wyciągnąłem ją w kierunku jednego
z nich, a one obydwa powąchały i jak zaczarowane po prostu w ciszy odeszły
sobie. Poczułem ulgę. Wyglądało to tak jakbym wyjął paszport i po
wylegitymowaniu był upoważniony, aby iść dalej. Trochę śmieszne, ale dla
mnie była to okazja do refleksji: Biblia, Słowo Boże jest dla mnie paszportem
do przekraczania różnych granic, do pójścia dalej i do stawania się wolnym.
Chwała Panu! /Dębki 12.10.2004/
[057] Na drugim lub na trzecim roku seminarium wpadliśmy
z moimi dwoma kolegami, że w Wigilię Bożego Narodzenia będziemy chodzić w
stroju zakonnym po ulicach Łodzi z opłatkami i będziemy składać ludziom życzenia.
Przełożeni się zgodzili i po naszej wspólnej kolacji pojechaliśmy w okolice
Dworca Fabrycznego. Ludzie reagowali bardzo różnie, ale najczęściej byli
bardzo mile zaskoczeni. Wśród nich byli: kierowca autobusu 51,
"milicjanci" w radiowozie, kilku podróżnych, prostytutka, siostry
zakonne, kasjerki z kas na dworcu, zakochani w parku, pijany człowiek z butelką
w ręku, biedny śmierdzący mężczyzna nocujący na dworcu, człowiek w
garniturze z walizką biznesmena... Wiedziałem, że to jest moje powołanie:
wyjść do ludzi obojętnie kim są i mówić im, że Bóg jest wśród nas.
/1988 lub 1989/
[058] W zeszłym tygodniu ktoś
z przyjaciół przyszedł do mnie ze swoimi problemami. Jeden z tych problemów
dotyczył braku pracy. Rozmawialiśmy do około godziny 23:00. Później modliłem
się w nocy, aby Pan pomógł. Następnego dnia o godzinie 7:00 rano zadzwonił
do niego pracodawca z propozycją pracy. Czyż nie jest to cud? Opowiadałem o
tym znajomemu i on również wspomniał o braku klientów. Powiedziałem o nim
Panu na modlitwie. Wczoraj mi napisał na Gadu-Gadu, że od naszej rozmowy
pojawiło się wiele zgłoszeń i zarobił już kilkaset złotych. Chwała Panu!
Wczoraj rozmawiałem z tatą o problemach finansowych w domu. Dziś w szkole
zadzwonił Piotrek z Oazy Rodzin i porosił o telefon do taty ponieważ chce go
zaangażować odpłatnie do instalacji elektrycznych. Wcześniej tego nie widziałem,
ale teraz, gdy te trzy sytuacje zdarzyły się w krótkim odstępie czasowym
jestem pewien, że to sprawa Pana Boga. I cieszę się, że posłużył się w
jakimś stopniu również mną. To On działa, a "ja tu tylko sprzątam."
Chwała Panu! /Łódź 19.01.2005/
[059] Od wczoraj mamy wreszcie długo oczekiwany
śnieg. Szkoda, że się trochę topi i idąc chodnikiem przy budynkach pada z
dachu woda. Śnieg jest ubity i ciężki. Po lekcjach w Szkole Podstawowej nr
113 musiałem chronić Krystiana z 5 b, który podpadł rówieśnikom i chcieli
go obrzucić ubitymi kulkami śniegu i natrzeć go. Kiedy udało mi się nakłonić
ich do pokojowego rozwiązania sprawy pewna dziewczyna powiedziała, że to
niesprawiedliwe, iż nie można "się odegrać" i nie można mu porządnie
dołożyć. Pomyślałem sobie: jakie to dziwne poczucie "sprawiedliwości".
Przez tego rodzaju "sprawiedliwość" tak wiele jest w świecie
narastającej nienawiści, niekończących się wojen i konfliktów. Kiedy każdy
chce się "odegrać" to w miarę jak przybywa ofiar ludzie jeszcze
bardziej chcą zemsty i konflikt bardziej "pęcznieje". Ciekawe co
wyrośnie z tych dzieci. Od nich zależy przyszłość: Świata, Polski, Miasta,
Dzielnicy, Kościoła, Rodziny. Odprowadziłem Krystiana do bezpiecznego miejsca
za szkołą, w kierunku jego domu. Oczywiście w drodze pouczyłem go o
sposobach unikania konfliktów. Wieczorem pojechałem na małe zakupy do
hipermarketu. Spotkałem tatę Gabrysia, który kiedyś śpiewał w MChWS
i Karoliny wyjeżdżającej kiedyś z nami na Oazę. Tata Gabrysia jest lekarzem
wojskowym. Nie widziałem go chyba z sześć lat. Opowiadał o różnych
zmianach w rodzinie. Wspomniał również o swojej pracy w kontekście wojny w
Iraku. Uczestniczy mianowicie w szkoleniu żołnierzy, którzy jaką na wojnę
iracką i leczy ich po powrocie do Polski. Opowiadał o ogromnym spustoszeniu
jakiego dokonuje wojna w człowieku. Powiedział: "Po półrocznym pobycie
na wojnie oczy tych młodych ludzi są już inne". Zdarza się, że młody
żołnierz jest świadkiem gdy obok niego ginie kolega zabity przez snajpera i
wtedy wystrzeliwuje w panice cały magazynek naboi, strzelając na oślep, nawet
w tłum niewinnych cywili. Wszystkiego się nie mówi w TV, ale jest niewesoło.
Panie mój proszę Cię o pokój między ludźmi. /Łódź 20.01.2005/
[060] Kiedy byłem dziś rano w szkole,
mama Eli z "Małego Chóru Wielkich Serc" przekazała mi dzisiejszy "Dziennik Łódzki", w którym
jest artykuł: "Ojciec Piotr i jego dziecięca orkiestra". Wiedziałem,
że ma się coś ukazać, ale myślałem, że to będzie artykuł o "Małym
Chórze Wielkich Serc". Nie myślałem, że to będzie w większości o
mnie. Mam mieszane uczucia. Trudno mi to wyrazić, ale czuję się nieswojo.
Przedstawiono mnie raczej pozytywnie, ale czuję się jakbym był w jakiejś
"szufladzie". Padło wiele miłych słów pod moim adresem, ale nie
wiem czy to do końca wszystko jest prawdą. Ten artykuł może być różnie
zrozumiany. Przedstawiając mnie jako kapłana franciszkańskiego, który
korzysta z języka współczesnych ludzi, posługującego się na kazaniach
eksponatami, grającego w kościele na gitarze, zachęcającego do klaskania i
podskakiwania przed ołtarzem można zrozumieć, że występuję przeciw
tradycyjnym formom modlitwy. Przeciw skupieniu i ciszy. A tak przecież nie
jest. Co innego piosenki śpiewane na koncertach, a co innego śpiewy wykonywane
podczas liturgii. Nie jestem jakimś "show-manem", który
"uatrakcyjnia" Mszę Św. Moim pragnieniem jest uplastycznić przekaz
Ewangelii na tyle, aby była ona czytelna i praktyczna w życiu. Jak mówi łacińskie
przysłowie: "in medio virtus" - "cnota jest pośrodku"
(należy unikać skrajności). Uważam, że nie jest dobre przesadzanie ani w
jedną, ani w drugą stronę. Nie powinno się zanudzać ludzi suchymi faktami
teologicznymi, a z drugiej strony nie można robić z liturgii
"cyrku". Staram się zawsze zachować ten złoty środek. Nie wiem czy
mi to do końca wychodzi... Nie może być przerostu formy nad treścią.
Ewangelia nie potrzebuje odświeżenia. Ona jest wciąż aktualna i praktyczna.
Ja jedynie mogę dbać o właściwe jej zrozumienie i o aktywne przyjmowanie Słowa
Bożego. Czasem szukam zaczepki, "małego szoku" aby zainteresować słuchaczy,
obudzić ich, wyrwać ze schematu lub przywrócić właściwe znaczenie słowom,
które mogły się dla kogoś stać "sloganem". Moim celem nie jest
zabawianie ludzi w kościele broniąc ich przed nudą. Nie chcę być
"pajacem", ale tak jak Jezus pragnę posługiwać się przypowieściami,
alegoriami, eksponatami (drzewo figowe, moneta rzymska, wielbłąd, winna latorośl,
trawa, lilie polne, owoce, chleb, ziarno, ptaki, owce, skarb, ...) Trzeba
eksponaty traktować jako środki, a nie jako cel. Nie dobrze jeśli słuchacze
zatrzymują się na środkach nie dotykając celu. W takich przypadkach trzeba
nawet zrezygnować z tego co może rozpraszać. Z "Małym Chórem Wielkich
Serc" nie wykonujemy naszych piosenek podczas Mszy Św., chyba, że są to
kolędy. Powody są dwa: nie są to śpiewy, które nadają się do wykonywania
podczas liturgii i drugi powód: podczas liturgii powinni aktywnie śpiewać
wszyscy ludzie (nie tak jak na koncercie). Czasem, gdy gdzieś nas proszą, abyśmy
śpiewali podczas Mszy Św., to najczęściej ja biorę gitarę i jestem
animatorem muzycznym, który pragnie włączyć wszystkich do angażowania się
w śpiew. A jeśli chodzi o Internet to może on być wspaniałym narzędziem
ewangelizacji, ale nigdy nie zastąpi spotkania z "żywym człowiekiem"
siedzącym przede mną. Oczywiście może on być wstępem do rozmowy lub
spowiedzi, szczególnie dla tych, którzy wstydzą się wprost rozmawiać o
swoich problemach i szukają anonimowości. Panie, naucz mnie swojej drogi i
uzdolnij mnie, abym niczego Ci nie popsuł, ale bym wszystkim co robię oddawał
Ci chwałę./Łódź 3.01.2005/
[061] Miałem dziś dwie sytuacje, które
były do siebie bardzo podobne. Pierwsza zdarzyła się w Szkole Podst. nr 113 w
jednej z klas drugich. W tej klasie jest chłopiec, który nie chodzi na religię. Kilka
razy prosił, aby pozwolić mu zostać w klasie zamiast iść na świetlicę.
Pozwalałem mu zawsze pod warunkiem, że będzie grzeczny. Czasem przeszkadzał,
ale jakoś udawało mi się go uspokoić. Dziś podczas gdy się modliliśmy na
stojąco z całą klasą, on siedząc mówił głośno pogardliwie: "To głupota.
Po co wy się modlicie? Mówicie do kogoś kto nie istnieje. Nie ma Boga i nie
ma jakiegoś tam Jezusa. Jesteście nienormalni." Widziałem, że na szczęście
klasa nie reagowała na jego zaczepki, ale modliła się dalej. Później gdy zaczynałem opowiadać o
Ostatniej Wieczerzy i o Męce Pańskiej zaczął walić w stół. Tym razem nie
wytrzymałem i bardzo spokojnie zaprowadziłem go na świetlicę. Drugie
wydarzenie miało miejsce kilka godzin później gdy wychodziłem po zajęciach
w przedszkolu na Jachowicza. W poczekalni przedszkola tato w wieku 45 lat ubierał
swoją sześcioletnią córkę. Przechodziłem obok i z uśmiechem powiedziałem
"Szczęść Boże!" On popatrzył na mnie i powiedział: "Szczęść,
szczęść..." Następnie dodał: "Czemu wciągacie moją córkę w te
swoje historie chrześcijańskie?" Odpowiedziałem, że katecheza w
przedszkolu jest dla chętnych więc jeśli sobie nie życzy, to może córka
nie chodzić. On oznajmił, że córka chce tak jak inne dzieci uczestniczyć w
zajęciach, a on nie jest w stanie wyjaśnić takiemu małemu dziecku, że to
wszystko jest bzdurą. Powoływał się na swoją straszą córkę, z innego małżeństwa,
która ma do niego żal, że ją ochrzcił bez jej pozwolenia. Próbowałem z
nim spokojnie rozmawiać, ale był bardzo agresywny. Mówił, że wierzy w
"energię". A gdy spytałem jakich poglądów jest żona to spytał:
"Która żona?" Matka tych dwóch malutkich córek jest chrześcijanką
i wyczułem, że pewnie są na tym tle jakieś "spięcia" w rodzinie.
Mówiłem mu, że dzieci Świadków Jehowy i innych wyznań chrześcijańskich
są w stanie poradzić sobie z wychowaniem dzieci w takim duchu do jakiego są
przekonani. Mam znajomych niewierzących, którzy szanują różne religie
pozostając jednocześnie sobą. Nawet w czasie kolędy chętnie mnie u siebie
goszczą i bardzo miło nam się rozmawia. Nie dokończyliśmy rozmowy ponieważ
jego najmłodsza córka (chyba 3 latka) zaczęła płakać i zaproponowałem,
aby zajął się dzieckiem. Może jeszcze kiedyś wrócimy do tej rozmowy.
Oczywiście używał różnych argumentów powołując się na błędy ludzi Kościoła.
Wróciłem do domu i czułem się nie tylko zmęczony jak zazwyczaj, ale również
i dotknięty. Szanuję wolność wyznania i nikogo nie prześladuję, ale boli
mnie, że ktoś nie szanuje moich przekonań. Wiem o tym, że społeczeństwo
polskie jest przesiąknięte "ideologią" i "tradycją"
chrześcijańską. Tak już jest od ponad tysiąca lat. Wiem, że ludziom o
innych poglądach niekiedy nie jest łatwo. Wiem, że niekiedy chrześcijanie są
mało delikatni i zdarza się, że są mało tolerancyjni. Dlaczego jednak ktoś
uogólnia i walczy z czymś co jest dla mnie święte nazywając to "bzdurą"?
Staram się w szkole pomagać dzieciom innych wyznań i traktować je jak
najlepiej. Nawet jednemu chłopcu z rodziny Świadków Jehowy powiedziałem, że jeśli ktoś będzie mu
dokuczał dlatego, że wierzy inaczej, to żeby mi powiedział, a ja to załatwię.
Jesteśmy przyjaciółmi i czasem on daje mi jakąś gumę do żucia, a niekiedy
ja go czymś poczęstuję. Przykro mi. Proszę Cię Panie za tym chłopcem z II
klasy i za tym czterdziestopięcioletnim mężczyzną. Pokaż im Panie drogę
"pokoju i dobra". /Łódź 7.03.2005/
[062] Od kilku dni jestem w Holandii u znajomych,
których córka była u nas w kościele na Rzgowskiej w Łodzi u I Komunii Św.
Dziś rano pojechaliśmy do małego rybackiego miasteczka Spakenburg. Są tu
cztery protestanckie kościoły. Społeczność jest tu bardzo konserwatywna. W
każdą niedzielę chodzą trzy razy do kościoła, na co dzień noszą stroje
ludowe, wielu mieszkańców nie ma w domu TV, mają oczywiście też inne swoje
lokalne zwyczaje... Moi gospodarze powiedzieli, że osobiście nie chcieliby
mieszkać w takim miasteczku ponieważ środowisko jest bardzo zamknięte i każda
osoba z zewnątrz traktowana jest na innych zasadach niż pozostali (jako
"obcy"). Mężczyźni mają nawet swoje specjalne miejsce na rynku,
aby się po nabożeństwie w kościele spotkać i poplotkować. Wszedłem do
muzeum tej osady i chwilę porozmawiałem z paniami ubranymi w stroje
regionalne. Później z całą rodzinką pojechaliśmy do Amsterdamu. Najpierw
na lotnisko popatrzeć na lądujące samoloty, a później do miasta. Zostawiliśmy
samochód na parkingu i metrem pojechaliśmy do centrum. Było już ciemno i
niewiele udało się sfotografować. Przeżyłem w tym mieście dwa razy szok.
Było mi bardzo przykro kiedy byliśmy w kościele przerobionym na sklep
handlowy. Kiedyś był tam dom modlitwy, później poczta, a teraz sklep. Pomyślałem
sobie: czyżby to była przyszłość innych świątyń chrześcijańskich na świecie?
Inne kościoły, które mijaliśmy też były zamienione na muzea. Nie wszystkie
na szczęście zostały w taki sposób potraktowanie. Drugi szok jaki przeżyłem,
to spacer z samym tylko Andre po "Red Light District". Dzielnica domów
publicznych. Szliśmy uliczkami, a w oświetlonych czerwonymi światłami oknach
wystawowych stały prostytutki czekając na klientów. Może to wydać się śmieszne,
ale szkoda mi było tych dziewczyn i modliłem się za nie. Marnują swoje życie
dla pieniędzy. Niejedna pewnie zmuszona przez ludzi lub przez sytuacje do tej
profesji. Uważam, że każda z nich powinna mieć męża i być kochającą
matką. Było tam bardzo dużo ludzi, głównie mężczyzn biegających i przyglądających
się dziewczynom. Mówili różnymi językami. Słyszałem też polski i
rosyjski. W powietrzu unosił się zapach legalnego w Holandii narkotyku -
haszyszu. Po takim krótkim spacerze czułem się wewnętrznie brudny. Wróciłem
do czekających na nas w McDonald's dzieci i Beaty. Popatrzyłem w oczy małej uśmiechniętej
Julii i odkryłem na nowo czystość duszy człowieka. Byłem więc dziś w dwóch
światach: w konserwatywnym Spakenburg i liberalnym Amsterdamie. W żadnym z
tych miast nie chciałbym mieszkać. Dziękuję Ci Panie za to nowe doświadczenie.
Pomóż mi być wiernym Tobie Panie. /Holandia, Amersfoort 24.02.2005/
[063] Kiedy przygotowywałem na najbliższą niedzielę homilię
o śmierci i o życiu, to zadawałem sam sobie wiele osobistych pytań dotyczących
tematu śmierci. W tej chwili nie boję się odejść z tego świata, ale zawsze
pozostaje lęk przed okolicznościami śmierci. Kiedyś moje serce uderzy po raz
ostatni, moje płuca zaczerpną ostatni raz powietrza, kiedyś wypowiem ostatnie
słowo i po raz ostatni spojrzę na ten świat. Nie wiem jaki będzie stan mojej
duszy w tym momencie. Czy będę wtedy strasznie cierpiał, czy odejdę
spokojnie? Tego nie wiem. Oddaję Ci Panie moją śmierć i moje życie.
Powinienem je przeżyć jak najlepiej, tak aby niczego nie żałować. /Łódź
12.03.2005/
[064] Dziś podczas rozmowy z moimi przyjaciółmi Kasią i Darkiem z dziećmi coś sobie uświadomiłem. Mianowicie to, że zdarza mi się o czymś wiedzieć, ale nie zawsze się do tego stosować. Konkretnie... Doświadczyłem już kiedyś prawdy, która po ludzku wydaje się nielogiczna. Gdy mam za dużo pracy i brakuje mi na wszystko czasu, tym więcej czasu powinienem spędzić na modlitwie. Wtedy na modlitwie czas się "rozmnaża". Pierwszy raz doświadczyłem tego na studiach w seminarium. Podczas sesji egzaminacyjnej wydawało się, że ilość materiału do przyswojenia sobie przerasta mnie. Poszedłem do kaplicy i spędziłem godzinę na modlitwie. Okazało się, że tak bardzo się wewnętrznie wyciszyłem, że udało się wszystko opanować i zostało jeszcze sporo czasu na odpoczynek. Innym razem jako kapłan miałem dużo akcji duszpasterskich i mnóstwo szczegółów do ogarnięcia. Znów w kaplicy "rozmnożył się czas" i ze spokojem udało się wszystko zrobić w odpowiednim czasie. Mając takie doświadczenia, nie rozumiem dlaczego, zdarza mi się niestety zapominać o tym i myśleć zbyt
realnie "po ludzku", aż do zadręczania się, i popełniania głupich błędów. Przede mną bardzo trudny okres: Pierwszych Komunii Św., Rocznicy, Bierzmowania, Koncertów, Pielgrzymek, a z tym związanych ważnych szczegółów. Wiem, że nie będzie łatwo, ale postanawiam codziennie dodatkowo spędzić godzinę czasu na modlitwie. Do tego dołożę jeszcze sport i zobaczymy jak będzie tym razem. Panie mój pomóż mi wytrwać w postanowieniu.
/Łódź 15.04.2005/
[065] Dzięki Panu Bogu czas mi się rozmnożył.
Wczoraj udało mi się pojechać na rowerze nad stawy Stefańskiego i do
Ksawerowa. Zrobiłem 33 km. Mówiąc językiem kulinarnym: gdy usiadłem sobie
na ławce nad wodą i wziąłem do ręki Psałterz to miałem wrażenie, że
Psalmy jeszcze bardziej "smakują" na łonie natury. Miałem na nie duży
apetyt. Nie mogłem się od nich oderwać, a moja dusza karmiła się Bożym Słowem.
Mniam, mniam... Nie ma co się odchudzać i ograniczać strawy duchowej bo można
wpaść w anemię i zgasnąć, a tego nie chcę. /Łódź 01.05.2005/
[066] Muszę jeszcze o czymś napisać o czym do tej
pory milczałem. W czerwcu tego roku przyszedł do mnie rano przed lekcjami chłopiec
z piątej klasy, którego kiedyś przygotowywałem do I Komunii Św. Był w
strasznym stanie emocjonalnym. Płakał. "Powiedz co się stało?"
Odpowiedział: "Wczoraj poszedłem z kolegą do hipermarketu i ukradliśmy
kłódkę. Złapali nas i powiedzieli, że jutro mamy oddać po 47 złotych,
albo zawiadomią rodziców i policję. Jeśli oddamy to nikt się nie dowie.
Ojcze Piotrze, czy ojciec może mi pożyczyć 47 złotych? Błagam, błagam!"
Od razu pomyślałem, że rodzice jednak powinni wiedzieć o tym co zrobił syn.
Przecież mama i tata są najważniejsi, i odpowiadają za dziecko, i na pewno
bardzo go kochają. Przekonywał mnie, że ostatnio miał już za dużo wpadek w
różnych sprawach i rodzice go strasznie zbiją. Uległem. Powiedziałem:
"Dobrze, pożyczę ci 47 złotych i po wakacjach mi je oddasz. Jeśli nie
dotrzymasz słowa to wtedy pójdę do rodziców i poinformuję ich o wszystkim.
Jeśli oddasz to nie pisnę ani słowem." Oczywiście porozmawiałem z nim
o uczciwości i o tym, że od małych kradzieży się zaczyna, a może się to
bardzo źle dla niego skończyć. Zgodził się na wszystko. Oddawał mi te
pieniądze na raty. Dziś przyniósł resztę. Zrobiło mi się go bardzo szkoda
gdy otwierał swój mały portfelik i wysypywał na moje dłonie brakujące
pieniądze po 10, 20, 50 groszy. Najchętniej dałbym mu te pieniądze z
powrotem, ale wiedziałem, że nie byłoby to wychowawcze. A może przez to
zdarzenie czegoś się nauczył? Nie wiem. Proszę Cię Panie mój zaopiekuj się
tym chłopcem. Oczyść go z wszystkiego co go obciąża i daj mu ducha uczciwości.
/Łódź 10.09.2005/
[067] Dwa tygodnie temu wprowadziłem na mojej
stronie nowy dział: Słowo Boże. Od kilkunastu lat
niemal codziennie delektuję się Słowem Pana zawartym w Piśmie Świętym.
Zazwyczaj są to stałe punkty mojego spotkania z Panem w Jego Słowie: 1)
Wyciszenie się i modlitwa do Ducha Św. (bardzo ważne jest odpowiednie
zaciszne miejsce) 2) Wybranie fragmentu (często otwieram w
dowolnym miejscu i traktuję to Słowo jako proroctwo osobiście dla mnie, tak
jak Św. Franciszek) 3) Przeczytanie kilka razy (ew. sprawdzenie
przypisów i szerszego kontekstu) 4) Podkreślanie różnymi kolorami w
taki sposób, aby lepiej zrozumieć Słowo (rozważany fragment wygląda
wtedy jak kolorowy rysunek) 5) Zadawanie pytań: "Co Pan chce do
mnie powiedzieć przez te Słowa?" 6) Konkretne postanowienie, aby Słowo
Boże wydało we mnie swój owoc. Czasem zdarza się, że od razu trudno mi
zrozumieć co Pan chce mi powiedzieć, a dopiero później w życiu okazuje się,
że Bóg mnie przed czymś ostrzegał lub do czegoś zachęcał. Wielokrotnie również
Bóg mówił w tak oczywisty i czytelny sposób, że nie miałem żadnych wątpliwości,
czego Bóg ode mnie oczekuje. Kilka razy również ktoś prosił mnie o to bym
spytał Pana w jakiejś sprawie i Bóg dawał odpowiedź, która sprawdziła się
w 100 %. Dwa razy miałem taki przypadek, że Słowo Boże wskazywało na coś
przykrego co kogoś ma spotkać, a ja nie miałem wtedy odwagi tym osobom o tym
powiedzieć. Później, gdy to "coś" się stało, dopiero pokazałem
co już wcześniej Bóg powiedział i ktoś był zszokowany dosłownością tego
co Bóg mówił. Nie bardzo lubię pytać Boga o innych ludzi bo czuję się jak
jakaś "wróżka". Wolę pytać o siebie. Ważną rzeczą jest, aby
karmić się Słowem Bożym regularnie i w odpowiednich proporcjach.
Co za dużo to nie zdrowo. Chodzi o to, aby dobrze przetrawić Słowo i niekiedy
wracać do niego, aż wyda odpowiedni owoc, a nie "napchać się" i
nic z tego nie ma. Musi wejść w "krwioobieg" i zasilić nasz duchowy
organizm. Inaczej będzie bezowocne. Czasem Bóg na mnie "krzyczy"
sprowadzając mnie "do parteru" i wiem, że nie mogę się buntować
choć wolałbym usłyszeć coś innego: np.: jakąś pociechę... Niekiedy, gdy
otwieram w "dowolnym" miejscu i wskazuję palcem okazuje się, że nic
tam nie ma. Wtedy wiem, że Bóg w inny sposób do mnie przemówi lub chce mi
zwrócić uwagę, że ostatnio otrzymane Słowo nie zostało jeszcze przeze mnie
zrealizowane. Raz w 1986 roku miałem namacalny dowód, że Bóg przemawia na różne
sposoby. W czasie wakacji gdy nie miałem co zrobić z wolnym czasem, mój
kolega przyszedł do mnie z propozycją, abym pojechał z nim i jego rodzicami
na kilka dni na działkę. Czułem jakieś wewnętrzne nieracjonalne opory, aby
skorzystać z tego zaproszenia. Powiedziałem do niego, że otworzę Pismo Św.
i spytam Boga czy mam jechać. Kolega się zdziwił. Ja też się zdziwiłem,
gdy otworzyłem Biblię i była tam pusta kartka. Dokładnie w tym momencie
zadzwonił do domu dzwonek. Przyszedł listonosz z ekspresowym telegramem:
"Piotrek. Jesteś bardzo potrzebny z gitarą w Mojuszu jako animator
muzyczny na Oazie I °." Kolega to zrozumiał, a ja odzyskałem spokój
serca, bo wiedziałem, że Pan wybrał dla mnie miejsce i czas. Są przeciwnicy
takiego podchodzenia do Woli Bożej i do Pisma Św., a ja tak lubię i już.
Wiem, że to ożywia moją wiarę i moje życie duchowe. Broni mnie od suchego,
czysto naukowego, teoretycznego podchodzenia do Słowa Bożego. Wiem, że Bóg
dał mi dar proroctwa i umiejętność czytania Pisma Św. przez które
przemawia Pan Bóg do mnie. On naprawdę do mnie mówi. Wiem, że nie wszyscy
tego doświadczają, ale ja nie tylko w to wierzę, ale już to wiem, bo przez
tyle lat już się przyzwyczaiłem do tego, że tak po prostu jest. I pewnie byłbym
już święty gdybym wypełniał dokładnie Słowo Boże, ale z tym nie zawsze
mi tak dobrze idzie. Ale najważniejsze to trwać przy Panu i słuchać Jego Słów
i prowadzenia. Bardzo, bardzo, kocham Słowo Boże i nie wyobrażam sobie bez
niego życia i wzrastania w wierze. /Łódź 06.10.2005/
[068] W poniedziałek, w pierwszym dniu w szkole po
moich osobistych rekolekcjach zakonnych spotkała mnie mała niespodzianka.
Pewien chłopiec, który pochodzi z rodziny niewierzącej, który nie jest
zapisany na religię, ale zawsze jest na moich zajęciach, zaskoczył mnie mówiąc:
"Wujek, gdzie byłeś w zeszłym tygodniu? Martwiłem się o Ciebie. Myślałem,
że jesteś chory. Wiesz, pierwszy raz w życiu próbowałem się modlić. To była
modlitwa właśnie za ciebie, abyś był zdrowy i abyś szybko wracał do
nas." /Łódź 16.11.2005/
[069] Kończą się wakacje. Już powoli odczuwa się nadchodzącą jesień.
Pogoda zmienna, tak jak moje wewnętrzne nastroje. Taki już jestem. Żal odjeżdżać
z "mojej samotni". Żal wracać z wakacji do codziennych zajęć. Żal
późnego wstawania. Żal, że nie wszystko udało się zrobić, co zaplanowałem.
Żal kolejnego rozstania z najbliższymi. Żal, że ludzie umierają. Żal, że
przyjaciele odchodzą... Żal, że nie zawsze jest szansa na wsłuchanie się w
to, co jest prawdą, a nie tylko domysłem. Żal, że się nie miało dla kogoś
czasu. Żal, że wyszły wszystkie pieniądze. Żal słońca i odlatujących
bocianów. Żal mi robaka, którego zabiłem na ścianie. Żal nieudanych zdjęć.
Żal słabego wzroku. Żal nie przeczytanej książki. Żal nie napisanej
piosenki. Żal nie odpisanych SMS-ów. Żal osobistych dylematów. Żal
niepotrzebnych słów. Żal, że nie dałem gotowej recepty na życie, gdy ktoś
o nią prosił. Żal, że zapomniałem o kogoś imieninach. Żal, że zapomniałem
podziękować. Żal, że ludzie się starzeją. Żal, że dzieci przestają być
dziećmi. Żal, że ktoś odchodzi od Boga i Kościoła. Żal, że politycy często
kłamią. Żal, że znów Polska przegrała w piłkę. Żal ludzi ginących w
katastrofach. Żal mi..... Oddaję Ci Panie wszystkie moje żale sformułowane i
te, które trudno opisać. Wymień moje żale na pokorę bo przez nią bronisz
mnie od pychy. Tylko Ty Panie Jesteś doskonały i godzien uwielbienia. Chwała
Tobie Panie! /Na wsi w ostatnim dniu urlopu 23.08.2006/
[070] Dostałem dziś w szkole w prezencie
rysunek zatytułowany: "o. Piotr Kleszcz i jego żona gitara". Bardzo
mi się spodobał. Autor rysunku dorysował mi nad głową aureolę. Hm, to
zobowiązuje.../07.09.2006/
[071] Wczoraj od 10:00 do 16:00 z przerwą na
obiad i modlitwy, siedziałem w salce muzycznej. Obiecałem już miesiąc temu
pewnemu młodemu człowiekowi, że pomogę mu nagrać kolejny utwór jego
kompozycji i poprawimy kilka zdań w jego ostatnim nagraniu. Jest on narkomanem
pragnącym wyjść z nałogu. Od trzech miesięcy jest "czysty". Pisze
i recytuje Hip-Hop. Muzyka jest jego sposobem na wychodzenie z nałogu. W ten
sposób może wyrazić to co myśli i to co czuje. Kiedyś był u nas w parafii
ministrantem, a teraz życie mu się bardzo skomplikowało. Na szczęście widać
już małe światełko w tunelu. Wrócił do szkoły i ma w sobie "wolę
walki". Wczoraj powiedział, że nawet wtedy gdy brał narkotyki, a brał 8
lat, to zawsze zwracał się do Boga, aby go z tego wyciągnął. Narkotyki
spowodowały straszne spustoszenie w jego organizmie: psychoza, depresja i coś
jeszcze (nie pamiętam co to było). Spytałem go ostatnio czy nie zgodziłby się
wziąć udziału w programie radiowym lub telewizyjnym na temat swojej muzyki,
która pomaga mu przetrwać i wyjść z nałogu. Zgodził się. Powiem szczerze,
że początkowo trochę mi było szkoda dzisiejszego pięknego dnia, aby siedzieć
w "betonowym pomieszczeniu" zamiast pojechać sobie na rowerze, by
odetchnąć świeżym powietrzem za miastem. Później jednak przekonałem się,
że to bardzo ważne, aby być z człowiekiem, który potrzebuje pomocy i nie ma
co oszczędzać na czasie. Wczoraj był z kolegą ze szkoły, co świadczy o
tym, że jednak nie stroni od ludzi jak to było jeszcze niedawno. Jest jeszcze
jedna bardzo ważna sprawa, o której muszę napisać. Otóż przyniósł kiedyś
pieniądze, które ukradł gdy był jako chłopiec u nas ministrantem i chodził
z kapłanem po kolędzie. Teraz pragnie naprawić swoje błędy z przeszłości.
Panie mój, Ojcze, proszę Cię o Twoją stałą opiekę nad tym człowiekiem i
nad jego rodzicami. Broń ich od "Złego". Bo "Zły" chce
zniszczyć to, co Ty Panie najbardziej kochasz, czyli człowieka. Nie dopuść
do tego Panie... /30.09.2006/
[072] Było to dokładnie trzy lata temu 19 października
2003 roku. Mieliśmy z "Małym Chórem Wielkich Serc" koncert przed
naszym kościołem w Łodzi na ul. Rzgowskiej 41a. Chcąc dać odpocząć
dzieciom z chórku poprosiłem, aby sobie usiadły, a ja zamierzałem zaśpiewać
jedną ze swoich piosenek. Tytuł tej piosenki brzmiał: "Jezus kocha Cię".
Skomponowałem ją dla mojego znajomego, któremu nie zdążyłem powiedzieć,
że Bóg go kocha. Wiedziałem, że miał jakieś problemy i chciałem z nim o
nich porozmawiać po niedzieli, ale w sobotę dowiedziałem się, że popełnił
samobójstwo. Było mi strasznie przykro, że tak się stało i postanowiłem
napisać właśnie tę piosenkę, aby pomóc innym. Może ktoś usłyszy o miłości
Bożej zanim będzie za późno. Opowiedziałem o tym przed zaśpiewaniem
piosenki i dodałem jeszcze: "Może wśród nas jest jakaś osoba, która
ma wielki problem, z którym nie może sobie poradzić i która ma już
wszystkiego dosyć. Ta piosenka jest dla ciebie, bo Jezus Cię naprawdę bardzo
mocno kocha." Okazało się, że przechodził tamtędy ulicą człowiek, który
naprawdę chciał popełnić samobójstwo. Szedł w kierunku torów kolejowych,
aby rzucić się pod pociąg. Kiedy to usłyszał wiedział, że te słowa są
do niego. Był uzależniony od hazardu i od alkoholu, i przegrał wszystko co
miał oraz wszystkie pożyczone pieniądze. Był załamany: żona bez pracy,
dwoje małych dzieci, a on wszystko stracił. Jednak w czasie tego koncertu usłyszał
głośno śpiewany refren: "Jezus kocha Cię, Jezus kocha Cię, Jezus kocha
Cię...!!!" Kiedy skończyła się piosenka, on idąc w kierunku torów
nadal słyszał: "Jezus kocha Cię!!!!!!" Okazuje się, że Bóg posłużył
się tą piosenką i uratował człowieka. W ciągu kilku dni podjął intensywną
terapię, zaczął się modlić wraz z żoną i dziećmi. Wspólnie z rodziną
zaczęli czytać Pismo Święte, a w czasie wakacji zaczęli jeździć na
rekolekcje Oazy Rodzin. W tym roku są nawet parą animatorską w swoim kręgu
formacyjnym Domowego Kościoła czyli Oazy Rodzin. Długo trzeba by opisywać
jak bardzo się zmieniło życie całej rodziny i jak bardzo Pan Bóg działa w
ich życiu. Co roku w okolicach 19 października przychodzą z podziękowaniami
i przynoszą soczyste winogrona jako symbol tego nawrócenia. Jest to gałązka
winnego krzewu, która przynosi owoc obfity. Ja zawsze im powtarzam wtedy:
"Ja tu tylko sprzątam, a Pan Bóg działa", a oni dodają: "To
niech Ojciec tak dalej sprząta." I śmiejemy się. Chwała Panu!
/19.10.2006/
JEZUS KOCHA CIĘ!
1. Chciałbym
Ci powiedzieć, chciej wysłuchać mnie Jakich użyć słów mam, abyś przyjął je Jakich użyć słów mam, abyś przyjął je. Dławią ludzkie słowa - już zawiodłeś się Lecz przyjmij to jedno: Jezus kocha Cię Lecz przyjmij to jedno: Jezus kocha Cię. REF.: JEZUS
KOCHA CIĘ, JEZUS KOCHA CIĘ! |
2. W moim życiu wiele doświadczałem zła Lecz spotkałem Pana i nie jestem sam Lecz spotkałem Pana i nie jestem sam. Choć krzyż czasem ciąży - Jezus ze mną jest Gdy nikt nie zrozumie - Jezus kocha mnie Gdy nikt nie zrozumie - Jezus kocha mnie. REF.: JEZUS KOCHA MNIE, JEZUS KOCHA MNIE! JEZUS KOCHA MNIE, JEZUS KOCHA MNIE! |
3. Może w sercu swoim wiele kryjesz ran Czujesz się rozbity jak gliniany dzban Czujesz się rozbity jak gliniany dzban. Bóg patrzy inaczej niż człowieka wzrok Widzi w Tobie dobro, chce byś kochał Go Widzi w Tobie dobro, chce byś kochał Go. REF.: JEZUS KOCHA CIĘ, JEZUS KOCHA CIĘ! JEZUS KOCHA CIĘ, JEZUS KOCHA CIĘ! |
[073] Dziś Rano pojechałem z Komunią Św. do
Łukasza dzielnie walczącego z rakiem. Chyba obaj ucieszyliśmy się z tego
spotkania, a Pan Jezus zapewne najbardziej. Mama opowiadała, że w czerwcu Łukasz
znów miał otwieraną głowę i całe wakacje spędził w szpitalu. Dzisiaj
wyglądał nieźle. Komunia Św. przykleiła mu się do podniebienia i przez dłuższy
czas nie mógł jej spożyć. Aby uniknąć zbędnych rozmów nie na temat, po
modlitwie postanowiłem powiedzieć mu krótką katechezę. Mówiłem, że po
przyjęciu Jezusa w Eucharystii jesteśmy blisko Niego tak jak: mama z kochanym
dzieckiem albo jak zakochani w objęciach. Łukasz zauważył: "ale On mnie
nie chce puścić, tak się przykleił do mnie". Odpowiedziałem: "Bo
Cię bardzo kocha". Wszyscy się uśmiechnęliśmy bo spodobało nam się
to porównanie. Chwała Panu! /20.10.2006/
[074] Mieliśmy dziś o godzinie 21:00 Adorację Najświętszego Sakramentu
dla chętnych współbraci z naszej franciszkańskiej wspólnoty. Gdy modliliśmy się
w ciszy klasztornej kaplicy, dochodziły z zewnątrz z ulicy głosy młodych
ludzi, którzy strasznie przeklinali. Nie było nam się łatwo skupić. Modliłem się za
tych chłopaków i dziewczyny, aby nie zmarnowali swego życia żyjąc z dala od
Boga. Wyglądało tak jakby byli pod wpływem alkoholu lub narkotyków. Oby nie wpadli w sidła
Szatana, który chce zniszczyć to, co Bóg najbardziej kocha, a więc człowieka.
Bardzo często "zły" się wścieka gdy coś dobrego się dzieje.
Jednak jestem spokojny bo i tak Słowo Boże zapewnia mnie: "...Gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska..."
Chwała Panu! Rz 5:20 b /01.12.2006/
[075] Niekiedy zastanawiam się nad
przemijaniem. Tak wiele rzeczy i ludzi wokół mnie się zmienia. Ja też się
zmieniam. I choć to nie logiczne, to szkoda mi, że dzieci rosną. Często
zaczynają być bardziej skomplikowane i tracą to "coś" co Jezus w
nich kocha: prostota, szczerość, spontaniczność, niewinność. Kiedy uda się
już osiągnąć jakiś poziom wokalny z dziećmi z "Małego Chóru
Wielkich Serc", to muszą odchodzić bo ich czas się już skończył. Lubię się z nimi i z ich
rodzinami spotykać "po latach". Jestem bardzo ciekawy tego jak się
potoczyły ich dalsze losy życiowe. Wydaje mi się, że było to tak niedawno,
a jednak wiele rzeczy zmieniło się radykalnie. Smuci mnie gdy dowiaduję się,
że ktoś odszedł od tego co kiedyś było takie ważne. Smucę się gdy ktoś
zagubił siebie i Boga. Smuci mnie gdy dawni przyjaciele odchodzą. Cieszę się
natomiast gdy ktoś mówi, że to nad czym kiedyś razem pracowaliśmy miało głęboki
sens. Cieszę się gdy ktoś pozostaje wierny przyjaźni. Cieszę się gdy widzę
prawdziwe szczęście dawnych podopiecznych i moich przyjaciół. Czasem gdy
przyglądam się sobie sprzed lat to widzę jakby innego człowieka. Częściej
zauważam swoje błędy, żałuję źle wykorzystanych okazji do dobra. W tym
roku skończyłem 40 lat. Dziękuję Bogu za ten czas i za dobrych ludzi, których
spotkałem na drodze mojego życia. Chwała Panu! /2007/
[076] Podczas koncertu "Małego Chóru
Wielkich Serc" /2003/ przed kościołem w Darłówku podszedł do mnie mały
Dominik i powiedziało na ucho: "Gdy słucham piosenek Małego Chóru
Wielkich Serc to jestem szczęśliwy".
Chwała Panu! /sierpień 2003/
[077] Czas to przestrzeń, w której mogę
zrobić coś dobrego lub coś złego. Gdy brakuje już tej przestrzeni to muszę
wybrać między tym co jest dobre i lepsze. Niedobrze gdy każą mi wybierać między
tym co złe i gorsze. Zawsze się znajdzie jakieś dobro, aby wyprzeć zło.
Wierzę w to, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Jezus jest DROGĄ, PRAWDĄ, ŻYCIEM.
/2007/
[078] Bardzo lubię smak kiełbasy:
"mielonki". Napisałem kiedyś list - "wyznanie" i włożyłem
go do klasztornej lodówki: "KOCHAM MIELONKĘ!". Dorysowałem jeszcze
serce przebite strzałą. Jeden z moich współbraci dopisał: "Ja ciebie
też - Twoja Mielonka". Pani kucharka i inni współbracia nie mogła się
powstrzymać ze śmiechu. Myślę, że miło jest czasem pożartować i dać
innym trochę humoru. Człowiek jest chyba wtedy zdrowszy.
[079] Przytuliłem płaczącą dziewczynkę na
pogrzebie jej taty i poczułem, że moje serce mocniej bije. Słowa są w takich
momentach zawodne. Gesty mówią więcej. /maj 2008/
[080] Podczas lekcji w drugiej klasie
szkoły podstawowej przechwyciłem kartkę, którą podawał jeden uczeń drugiemu.
Było na niej napisane: "Ale nudy co?" Trochę się zasmuciłem ponieważ naprawdę
bardzo się starałem zainteresować tematem. Postawiłem sobie w związku z tym nowe
zadanie, aby poszukać nowego języka, który będzie bardziej czytelny i ożywi
przekaz. Teraz na lekcje zabieram ze sobą oprócz gitary, również dwie maskotki:
pszczoły Maję i Gucia. Po modlitwie zaczynam lekcje od spontanicznego dialogu w
czasie, którego Gucio czegoś nie rozumie, a Maja mu tłumaczy. Gucio na początku
nie zawsze daje się przekonać i czasem daje błędne odpowiedzi. Maja cierpliwie
tłumaczy. Zauważyłem, że dzieci z uwagą słuchają i nawet nie wiedzą kiedy
zdobywają wiedzę oraz uczą się właściwej postawy. Czasem, gdy sprawdzam wiedzę
to jedna z maskotek ląduje w dłoniach osoby odpowiadającej. Cel został
osiągnięty: dzieci wiedzą więcej i nie nudzą się podczas nauki. Oczywiście taki
dialog nie trwa całą lekcję, ale jest jedynie wstępem do głównego tematu. Chwała
Panu! /listopad 2008/
[081] Następny kwiatek już rośnie. Sprawdź za
tydzień może już zakwitnie?